sobota, 30 sierpnia 2014

Podsumowanie - sierpien '14

Druga połowa wakacji minęła mi szybko i intensywnie. Będę nudna, bo znów nie mam na co narzekać. Cieszę się, że było jak było i choć nie było spektakularnie, to zaliczyłam dwa świetne mecze odbywające się w tym miesiącu w Polsce, więc tak, czuję się usatysfakcjonowana. Początkiem sierpnia, kiedy to już wróciłam do domu ponownie uderzyłam w trasę, a tym razem celem był Wrocław. Tam znalazłam się z powodu towarzyskiego meczu pomiędzy Śląskiem Wrocław a Borussią Dortmund i był to mój pierwszy mecz obejrzany prosto z trybun. Na własne oczy zobaczyłam jak wygląda kibicowanie w Polsce, bo jako, że Ekstraklasa nie jest mi szczególnie bliska, nie miałam pojęcia. Pomimo kilku minusów, które nie sposób byłoby przemilczeć, to wrażenie moje było nawet pozytywne [link]. Po powrocie z Wrocławia spędziłam kilka typowych dni w domu w otoczeniu książek, muzyki i seriali, które jak wszyscy wiemy, są świetnymi towarzyszami wakacji. Parę dni później po raz pierwszy odwiedziłam stolicę i zobaczyłam moją ulubioną drużynę na żywo na narodowym [link]. Wciąż i wciąż mogę powtarzać jakie fenomenalne było to uczucie, ale tych zainteresowanych odsyłam do postu o piłkarskim sierpniu. Po zwiedzaniu Warszawy przyszedł czas na Cieszyn. I ten polski, i ten czeski. Choć pogoda nie dopisała mi w te dni, to dzielnie spacerowałam z parasolem w dłoni za czeską granicą i podziwiałam niezrozumiałe nazwy ulic. Cieszyn to piękne miejsce, szczególnie za granicą, gdzie znajduje się mały, kolorowy rynek otoczony kawiarniami i sklepikami. Szczególnie radosnym widokiem była dla mnie czeska księgarnia, gdzie znalazłam między innymi książki Ransoma Riggsa w tym dziwacznym oczami Polaka języku. Parę dni później wróciłam do Krakowa, gdzie spędziłam końcówkę wakacji z Izą włócząc się po kawiarniach, spacerując przy Wiśle, a na sam koniec odwiedzając po raz drugi już klub karaoke. Po raz kolejny dałam się namówić na parę piosenek i bawiłam się przy tym znakomicie. Podsumowując, jestem zadowolona z moich wakacji. Mam nadzieję, że i Wy się dobrze bawiliście przez te miesiące.

A co na blogu? W tym miesiącu pojawił się nowy stosik, który jest czwartym w tym roku [link], a Wy mieliście okazję towarzyszyć mi podczas poznawania takich oto książek:
  1. Wayward Pines. Szum, Blake Crouch [link]
  2. Since You've Been Gone, Morgan Matson [link]
  3. Hopeless, Colleen Hoover [link]
  4. Złodziejka książek, Markus Zusak [link]
  5. Bogowie muszą być szaleni, Aneta Jadowska [link]
August - photo diary
instagram | twitter
_____________________________________________________________________
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu + 16,5 cm, więc = 79,6 cm z 157 cm.

niedziela, 24 sierpnia 2014

"Zlodziejka ksiazek" Markus Zusak

Druga wojna światowa, nazistowskie Niemcy, obozy koncentracyjne takie jak Auschwitz i prześladowanie społeczności żydowskiej. Wszystko to miało miejsce w ubiegłym wieku, również tutaj, w naszym kraju, a ta część historii szczególnie nam, Polakom, jest doskonale znana. To wszystko nie zdarzyło wcale tak dawno temu… I wiecie, co? Są tematy, których nie powinno się poruszać, na których nie powinno się pracować. Są autorzy, którzy podejmują to ryzyko i biorąc na siebie ciężar takiej problematyki chcą stworzyć na jej podstawie coś wyjątkowego i zawodzą. Jak dobrze, że Markus Zusak nie jest jednym z nich.

Liesel Meminger jest młodą Niemką, która po stracie brata zamieszkuje z przybranymi rodzicami. Hans i Rosa Hubermann stają się częścią świata dziesięciolatki i po wielu trudnych momentach, tworzy się między nimi niemal nierozerwalna więź. Liesel ucieka od problemów do jedynej książki jaką posiada. Jest to Poradnik grabarza, który ukradła będąc na cmentarzu. Jest to jedynie wierzchołek góry lodowej, dziewczyna zafascynowana słowami ucieka się do coraz poważniejszych kradzieży w świecie, gdzie czytanie książek, które nie są Mein Kampf jest niewłaściwe. Przez ręce Liesel przewija się wiele różnorodnych lektur, a w jej życiu pojawiają się osoby, które w dużym stopniu tworzą historię złodziejki książek. Ta będzie teraz walczyć za wszystkich, a wszyscy będą walczyć za nią. 

Złodziejka książek to jedna z najpiękniejszych (żeby nie powiedzieć, że najpiękniejsza) książek, które przeczytałam dotychczas. Absolutnie nie wiem co powinnam powiedzieć o tej powieści. Mogłabym mówić jak cudowna była to przygoda, jak niesamowity był język i jak wyjątkowa była sama bohaterka. Takie banały jednak nie oddadzą tego, o czym chciał nam powiedzieć Zusak. Mnie osobiście opowieść ta przypomniała i boleśnie uświadomiła dlaczego tak bardzo lubię czytać. Dlaczego karty zadrukowane słowami są dla mnie tak istotne. Z ich właśnie powodu mała Liesel, akordeonista Hans i Żyd Max zostaną ze mną tak długo. I dzięki nim historia złodziejki książek jest w idealny sposób naznaczona cierpieniem, poświęceniem i przywiązaniem.

Narratorem całej tej opowieści jest Śmierć, która nie jest Śmiercią jedynie wypełniającą swój obowiązek, jest natomiast ważną postacią, której smutek i zmęczenie przenika czytelnika dogłębnie i to właśnie z tą postacią idziemy w głąb Niemiec trzymając się za ręce. Złodziejka książek mówi głównie o dorastaniu i życiu małej Liesel na Himmelstrasse, gdzie pod opieką Hansa i Rosy stara się nauczyć tego, co już dawno powinna umieć. Dziewczynka jest niewyedukowana, ale dzięki ukradzionym książkom pała wielkim entuzjazmem do nauki. Jej przybrana matka nie jest postacią łatwą do polubienia. Krzyczy, przeklina i wykłóca się o wszystko, co możliwe. Nie jest najsympatyczniejszą osobą, ale potrafi jak nikt zadbać o tych, których kocha. Najważniejszą osobą w życiu Liesel staje się Hans, który dokłada wszelkich starań by nauczyć swoją przybraną córkę czytać, zrozumieć ją i dać jej odrobinę azylu od niebezpiecznej rzeczywistości. W życiu dziewczynki pojawia się także Rudy, który jest typem najlepszego przyjaciela na całe życie. To ktoś taki, kto pójdzie za Liesel w ogień, ale także wystarczająco wcześnie powstrzyma ją przed tym. Nasza bohaterka nigdy nie może być pewna jutra w świecie, gdzie ukrywanie Żyda w piwnicy jest wyrokiem śmierci.

Mimo wojennego tła, Złodziejka książek nie jest przygnębiająca czy niesamowicie mroczna. Tu nic nie jest czarne lub białe, w świecie Liesel dominują szarości. To prosta historia o życiu i śmierci, cierpieniu i szczęściu opowiadana przez kogoś, kto widział już wszystko. Przez kogoś, dla kogo jedna mała dusza to nic. Przez kogoś, dla kogo śmierć to życie. Książka ta to zbiór myśli Liesel, zbiór pozornie nic nieznaczących wydarzeń, które dzieją się w pewnej kolejności. Niektóre z nich opisane w elegancki, ale i tragiczny sposób składają się na historię małej Niemki, która kiedyś grała w piłkę, biła się z chłopakami czy ścigała się z przyjacielem w drodze do domu. Historia małej Niemki, która kiedyś kradła książki.

Przyznam, że na początku było mi trudno zrozumieć Złodziejkę książek. Potem karty powieści zaczęły uciekać przez moimi oczami w zastraszającym tempie, aż wreszcie doszłam do momentu, gdzie nie pozostało nic oprócz okładki tej książki. I chyba wtedy zrozumiałam. Wtedy już wiedziałam, że to było coś wyjątkowego. Niech ta perfekcyjnie nieperfekcyjna opinia na temat książki Zusaka będzie dla Was najlepszą rekomendacją. Plątając się w słowach nie mogłabym powiedzieć Wam nic więcej. Nie czekajcie więc i sami dajcie się porwać złodziejce książek.

Ocena: 10/10 

"Nienawidziłam słów i kochałam je.
Mam nadzieję, że nauczyłam się ich używać."

czwartek, 21 sierpnia 2014

"Hopeless" Colleen Hoover

Wspomnienia są po to, żeby je pielęgnować. Żeby w postaci zdjęcia, małej karteczki czy chociażby rysunku, przechowywać w bezpiecznym miejscu. Do miejsca tego sięgamy po latach, gdy chwile te już zatrą się w naszym umyśle i będą niewyraźną plamą przeszłości. Gdy jest już ciemno, a gwiazdy dalece nieosiągalne błyskają w mroku, pozwalamy sobie na chwilę zatrzymać rzeczywistość i wracamy do tamtych lat, miesięcy czy niepozornego dnia, który dał nam radość. Ta mała, intymna chwila z własną przeszłością jest wtedy warta więcej niż cokolwiek inne. Życie to jednak nie sielanka i zabieramy ze sobą nie tylko te ładne i przyjemne momenty. Ślady równie trwałe pozostawiają te przykre wspomnienia, o których zapomnieć nie jesteśmy w stanie. Możemy je wyprzeć, i choćbyśmy się starali z całych sił, to nie powstrzymamy ich powrotu w przyszłości.

Sky mieszka wraz z matką, której sposób wychowywania córki nie przewiduje zbędnych urządzeń elektrycznych w jej domu. Siedemnastoletnia dziewczyna jest więc odcięta od telewizji, komórki, Internetu itp., ba!, nigdy udogodnienia ich nawet nie zaznała, nie licząc okazjonalnego korzystania z pewnych rzeczy u jej najlepszej przyjaciółki, Six. Sky przez całe swoje życie odbywała edukację w domu, nad czym pieczę objęła jej matka, Karen. W ostatniej klasie liceum dziewczyna pragnie doświadczyć wszystkiego, co może jej zaoferować szkoła, wliczając w to zajęcia pozalekcyjne i bandę bezlitosnych dzieciaków, które żywią się strachem i plotkami. Decyzja ta sprawi, że Sky dostanie to czego chciała nawet z nadwyżką, pozna tajemniczego Deana Holdera i dowie się o sobie rzeczy, o których niewiedza była wygodniejsza.

Hopeless to powieść z nurtu new adult, która na pierwszy rzut oka jest boleśnie typowa. W pewien sposób wiedziałam czego powinnam się spodziewać. Młoda dziewczyna poznaje chłopaka, a jej życie diametralnie się zmienia. Okay. Hopeless wciągnęła mnie jednak kompletnie i nim się spostrzegłam, przewracałam ostatnią kartę powieści, która lekko zwilżyła moje oczy i dała mi znać, że są jeszcze takie historie, które potrafią rozbić mnie na milion małych kawałeczków. Westchnęłam nieco dłużej niż zwykle po lekturze dobrej książki i rozpoczęłam ponowne przeżywanie smutku, frustracji i nadziei, by wybrzmiały w mojej głowie jeszcze jeden, ostatni raz.

Colleen Hoover zabrała mnie na emocjonalny roller coaster i pozwoliła mi poczuć na zmianę pozytywne i negatywne doznania nie dając chwili wytchnienia. Hopeless przyprawiła mnie o szybsze bicie serca oraz w pewien specyficzny sposób grając na moich uczuciach odnalazła we mnie nową wrażliwość. Rozterki Sky Hoover przedstawia nie tylko w formie przemyśleń dziewczyny, ale także kreśli jej historię niesamowicie fizycznie. Pierwsza połowa książki była dla mnie niesamowicie urocza, słodka i rozgrzewająca moje zlodowaciałe serce. Ot, nastoletni romans w przyjemnym wydaniu. Dopiero potem autorka pokazała mi o co jej dokładnie chodzi. I wtedy ciężar doświadczeń oraz skrywanej krzywdy Sky przygniótł mnie i pozostawił (nie)przyjemnym odrętwieniu. Poczułam tą historię na wiele różnych sposobów dzięki emocjom perfekcyjnie ubranym w piękne słowa.

Hopeless to niewiarygodnie gorący i fizyczny romans, który napędzany jest nadzieją, desperacją i cierpieniem. Colleen Hoover bardzo estetycznie opisała dramaty, które zostaną ze mną jeszcze na długo. Powieść ta jest dojrzała, naznaczona bólem i tęsknotą, zawodem i wiarą w lepsze jutro. Nie było jednak idealnie. Nieraz przeszło mi przez myśl, że bohaterowie są odrobinę za młodzi na osadzenie ich w takich sytuacjach i ten rok czy dwa więcej już zmieniłyby to wrażenie. Całość bardzo mi się podobała, ale po wielu, wielu recenzjach tej książki oczekiwałam chyba zbyt wiele, bo się nieco rozczarowałam, szczególnie zakończeniem. Dałam się natomiast lekko zaczarować tą historią i wiem, że jeszcze długo o niej nie zapomnę. Bo kiedy to, co mamy nie wystarcza, a wszystko wokół się wali, oczekujemy tego jednego, małego światełka w tunelu. Kiedyś może wreszcie je dostrzeżemy, a wtedy ciężar na naszych barkach będzie trochę lżejszy.

Ocena: 9/10 

"Nie będę życzyć sobie idealnego życia. Rzeczy, które przewracają cię w życiu są testami, zmuszają cię do wybrania pomiędzy poddaniem się i leżeniem na ziemi, a otarciem kurzu i powstaniem jeszcze wyżej niż stałeś zanim zostałeś przewrócony. Wybieram stanie wyżej."

wtorek, 19 sierpnia 2014

Pilkarski sierpien: Part 2

... czyli zwiedzamy Warszawę i spełniamy marzenia. Konkretniej w sobotę, na Narodowym, którego dach był wyjątkowo zamknięty tego wieczoru. Ale do rzeczy. Odkąd wypłynęła informacja o Supermeczu, ja czyhałam na bilety nieustannie sprawdzając czy przypadkiem nie są już w sprzedaży. Któregoś pięknego dnia się wreszcie pojawiły, a szesnastego sierpnia zasiadłam w piętnastym rzędzie na stadionie wyczekując drużyny moich marzeń. I nie zawiodłam się, bo było fenomenalnie.

Kto zna mnie choć trochę, ten wie, że uwielbiam futbol. Kto poświęca minimum uwagi podczas moich monologów na temat tego sportu, ten wie, że zaprzedałam duszę klubowi z Madrytu. Wyobraźcie sobie zatem moje szczęście, gdy dowiedziałam się, że dwa wielkie europejskie kluby zagrają w naszej stolicy. W tym jeden z klubów, któremu kibicuję i którego plakaty zdobią ściany mojego pokoju (tak, wieszam plakaty piłkarzy i czuję się z tym dobrze).

W okolicach południa dotarłam wreszcie do Warszawy, gdzie w ubiegłą sobotę byłam dopiero po raz pierwszy. Kocham duże miasta. Tłumy ludzi, hałas, zapełnione ulice to coś co mnie napędza i choć od czasu do czasu cenię sobie spokój, to zdecydowanie nad małe mieściny stawiam te większe i głośniejsze. Spektakularne. Bardzo się starałam, ale cholera no, Warszawy nie polubiłam. Wydała mi się nieco zbyt chaotyczna, mało uporządkowana. I choć to miasto ma pewną historię, co było widać szczególnie po ubiegłym piątku, to jakoś wciąż mi czegoś tam brakowało. Nadal będę nade wszystko stawiać Kraków, a tuż za nim będzie stał Wrocław, który na swój sposób zdobył moje serce w tym roku. Kiedyś może uda mi się do niej przekonać, póki co jednak byłam, zobaczyłam i nie uległam.

Na dwie godziny przed otwarciem bram powoli zmierzałam w stronę stadionu, gdzie już gromadziły się tłumy. A wśród tych wszystkich kibiców ja, z dumą nosząca nieco zbyt obszerną koszulkę Realu Madryt. Gdzie nie spojrzeć, tam białe t-shirty, oficjalne koszulki domowe czy też wyjazdowe (te z sezonu 2014/2015 szczególnie rzucają się w oczy). Kibice Fiorentiny stanowili tu niewielki procent, spotkałam jedynie kilku przed moją bramą i niewielką, ale za to wyjątkowo głośno śpiewającą grupkę na Starym Mieście. Gdy już udało mi się znaleźć moje miejsce, i gdy już pozachwycałam się Narodowym od środka, zostały jeszcze dwie godziny do rozpoczęcia meczu. W ruch oczywiście aparat, komórka, obowiązkowe selfie. Nawet jakiś pan kultywował ten zwyczaj i poprosił mnie o zapozowanie z nim do tego niezbędnego stadionowego selfie. Pozdrawiam pana. 

Jakieś półtorej godziny później na murawę wybiegli bramkarze. Prawdopodobnie dopiero w momencie, gdy zobaczyłam rozgrzewającego się Ikera Casillasa zdałam sobie sprawę, że będę po tej drugiej stronie ekranu telewizora, że tym razem nie będę podjadać paluszków leżąc w fotelu. I wiecie co? Wtedy chyba pojawił mi się na twarzy ten uśmiech, który nie schodził z niej przez kolejne dwie godziny. Wraz z pojawieniem się Ikera, trybuny zaczęły skandować jego nazwisko i zostaliśmy oczywiście nagrodzeni uśmiechem i machaniem dłoni hiszpańskiego goalkeepera. Następnie przed nami pojawiła się cała zgraja znajomych twarzy, a tam Arbeloa, Di Maria, Varane, James, Marcelo, który swoją drogą był chyba najbardziej towarzysko nastawiony do nas, bo z początku nieustannie machał i uśmiechał się do kibiców najbliższej trybuny... aż wreszcie Ronaldo! W tym momencie kibice oszaleli, podniosła się burza braw i okrzyków, a sam Portugalczyk był w wyraźnie dobrym humorze. I wszystko było pięknie.

Pomimo niekorzystnego wyniku był to dobry mecz, który zapamiętam na długo. Atmosfera, zgraja białych koszulek i emocjonowanie się każdą, chociażby najmniejszą akcją drużyny. Był gol Cristiano, był Ramos, był drugi Ronaldo, który nawiasem mówiąc nie wiem jakim cudem umknął ochronie, był Alonso, był spalony Benzemy. Nie było jednak Casillasa i Bale'a, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Następny przystanek (mam nadzieję) - Santiago Bernabeu!

sobota, 16 sierpnia 2014

Stosik 4/2014

Poprzedni, lipcowy stosik skończył mi się zaskakująco szybko. Miałam jednak mnóstwo czasu, który poświęciłam czytaniu i nadrabianiu zaległości. Wątpię jednak, że reszta tego miesiąca będzie tak obfita w coraz to nowsze książki, ale czeka mnie parę wyjazdów, więc zapowiada się naprawdę atrakcyjnie. Tym razem przyszedł mi z pomocą mój słoik do przeczytania, bo w obliczu tylu książek staję się niesamowicie niezdecydowana. Here we go:
  • Colleen Hoover Hopeless - zakupione, rozpoczęte. Czuję się niemal ostatnią osobą w blogosferze, która tą książkę ma wciąż przed sobą, więc chcę to nadrobić, bo słyszałam masę dobrych rzeczy. Mogę sądzić, że to swego rodzaju objawienie w ostatnich miesiącach. Zobaczymy.
  • Aneta Jadowska Bogowie muszą być szaleni - druga część przygód Dory Wilk, która bardzo przypadła mi do gustu. Nadrabianie czas zacząć, bo mam nadzieję zobaczyć autorkę na tegorocznych krakowskich targach.
  • Malorie Blackman Noughts & Crosses - czyli dystopijna opowieść poruszająca problem rasizmu; pokładam w niej duże nadzieje, zamówione z Book Depository.
  • Why We Broke Up - powieść graficzna autorstwa Daniela Handlera, a ilustrowana z kolei przez Mairę Kalman, czyli jak mówi sam tytuł - powieść o zerwaniu, j.w.
  • Jeff Vandermeer Unicestwienie - kolejna pozycja wydana w ostatnim czasie przez Otwarte, która nie dość, że przyciąga okładką, to i ciekawą fabułą.
  • Alexandra Bracken Mroczne umysły - czas zapoznać się w końcu z pierwszym tomem, drugi już tuż, tuż; seria, która cieszy się sporą popularnością zarówno na polskich blogach, jak i zagranicznych vlogach.
  • Markus Zusak Złodziejka książek - Złodziejka... dopadła w końcu i mnie, a po wielu niesamowitych opiniach oczekuję czegoś naprawdę dobrego.
Widzicie coś dla siebie? A może lektura którejś z nich już za Wami? Dajcie mi znać!

środa, 13 sierpnia 2014

"Since You've Been Gone" Morgan Matson

Co powiesz na dwa wspaniałe miesiące lata spędzone z najlepszą przyjaciółką? Przyjaciółką, która nie boi się żyć, ma mnóstwo niesamowitych, czasem zwariowanych, pomysłów i może zaplanować Ci każdy kolejny dzień wakacji. Każdy jeden będzie jeszcze bardziej emocjonujący od poprzedniego i warty zapamiętania. Oto rozpoczyna się najlepsze lato w Twoim życiu. Spraw, by było co wspominać.

Emily jest nieśmiałą, nieco wycofaną dziewczyną, która nie chodzi na żadne imprezy, ledwo rozmawia z facetami, a tym bardziej nie robi nic, absolutnie nic szalonego. Od dwóch lat przyjaźni się ze Sloane, która jest jej całkowitym przeciwieństwem. Dziewczyna wręcz kipi pozytywną energią, jest ciągle w ruchu i chce uczynić każdy dzień jej życia fascynującym za czym spokojnym krokiem podąża Emily. Po długim czasie nierozerwalnej przyjaźni między nimi, Sloane wyjeżdża nie zostawiając żadnej wiadomości o tym, gdzie jest. Nie odbiera telefonu. Nie odpisuje na smsy. Niemalże rozpływa się w powietrzu, a pozostaje po niej jedynie lista wakacyjnych wyzwań skierowana do Emily. Pocałować nieznajomego, spać pod gwiazdami, przytulić Jamie’go, pływać nago… Emily realizuje wszystkie punkty listy nawiązując nowe, wartościowe przyjaźnie i ucząc się samej siebie.

Odkąd przewróciłam ostatnią kartę tej wyjątkowej opowieści, nie mogę przestać się uśmiechać. I to powinno Ci powiedzieć, Czytelniku, że książka ta była naprawdę dobra. Bo ja się do złych książek nie uśmiecham. I nawet teraz, po zakończeniu przygody z Emily, trwam w tym przyjemnym i lekkim nastroju. Nie oczekiwałam od niej czegoś szczególnego, a dostałam niesamowicie pozytywną opowieść, której każdy rozdział cieszył mnie równie mocno. I choć to pierwsza książka Morgan Matson, którą przeczytałam, to idealnie odnalazłam się w stworzonym przez nią young adult.

Powiem tak… nie polubiłam Emily. Z początku niezmiernie mnie irytowała swoim ogólnym nierozgarnięciem spowodowanym zniknięciem Sloane. Nie mogła się odnaleźć bez przyjaciółki u boku, która przez tak długi czas była jej drogowskazem. Przez pełne dwa lata Sloane była centrum wszechświata Emily, więc teraz, gdy ta została sama, była niezdarna do tego stopnia, że aż mnie to bolało. W pewnej chwili stwierdziłam, że chyba nie można było być gorszym w interakcjach społecznych niż Emily. Koniec końców pokochałam i zrozumiałam jednak przyjaźń łączącą te dwie dziewczyny. Sloane potrzebowała Emily, by ta wstrzymywała ją, gdy przyjdzie taka potrzeba, a Emily z kolei potrzebowała Sloane, by ta uczyniła ją odważniejszą. Idealna równowaga. Sloane zdecydowała jednak, że da przyjaciółce szansę, by stań się indywidualną osobą. Zdałam sobie też sprawę z tego, że Matson tworząc postać Emily, wykreowała ją tak, by jak najwięcej osób mogło się z nią utożsamić. Ile z Was jest niepewnych siebie? Ile z Was nie potrafi zjednać sobie przyjaciół i woli trzymać się z boku? Jak już powiedziałam, z początku trudno było mi zrozumieć Emily. Ta jednak na moich oczach wyrosła na oddaną, silną i wartościową osobę. Teraz z ręką na sercu mówię Wam, że każdy kto miałby taką przyjaciółkę, mógłby się nazywać szczęściarzem.

Pokochałam także romans sprezentowany nam przez Matson. Frank jest jedną z osób, które pomagają Emily w rozpracowaniu danej jej listy. Zamiast typowej miłości z gatunku young adult dostajemy silną więź, która powoli przeradza się w przyjaźń. Frank w roli przyjaciela okazał się nieoceniony. Zawsze gotowy i chętny do pomocy, rozpoczyna budowanie trwałej przyjaźni od wspólnego biegania po okolicy, gdzie z czasem zaczynają wymieniać się swoimi iPodami chcąc poznać gusta muzyczne drugiej osoby. Dodatkowo dostajemy playlisty stworzone przez Emily i Franka, co wprawiło mnie w zachwyt, gdyż uwielbiam takie pozornie błahe sprawy, które są fajnym dodatkiem do całości. Każdy kolejny mały kroczek sprawia, że ich relacja staje się głębsza i trwalsza.

Mogłabym wciąż pisać i pisać jak urocza była moja przygoda z Since You’ve Been Gone… W każdym bądź razie, książka ta sprawiła, że momentalnie zachciało mi się żyć chwilą, chwytać dzień i najzwyczajniej podjąć ryzyko. To jest to szczególne „coś”, którego lubimy szukać w naszych książkach. Podążanie za Emily uczyniło, że sama chciałabym przeżyć taką przygodę, która była w moich oczach bardzo rzeczywista, a to sobie cenię w powieściach takich jak ta. Chciałabym tak jak ona nauczyć się doceniać piękno codzienności, poczuć się wolną i żywą. Chciałabym doświadczyć choć na moment tego idealnie zorganizowanego wszechświata, który stworzyli sobie Frank i Emily. Ta wspaniała historia trafiła w moje czułe miejsce i chwała Ci za to, Matson. Momentami słodko-gorzka, w cudownym opakowaniu, wypełniona muzyką i pięknymi słowami. Since You’ve Been Gone to książka nasycona przyjaźnią, życiem, miłością, latem i przygodą.

Ocena: 9/10

"Real friends are the ones you can count on no matter what.
The ones who go into the forest to find you and bring you home.
And real friends never have to tell you that they’re your friends."

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

"Wayward Pines. Szum" Blake Crouch

Wayward Pines w stanie Idaho. Miasteczko marzeń, ucieleśnienie utopii i beztroski. To tam grupa ponad sześciuset osób prowadzi spokojne i ułożone życie. Świat stworzony przez Croucha cechuje wyraźna atmosfera Miasteczka Twin Peaks Lyncha, a na dodatek przeplatana jest Z Archiwum X czy Lost. Zagubieni jak czytamy na okładce. Ja do tej feerii serialów dodałabym także The Walking Dead, nie chcę jednak, żebyście pomyśleli, że powtarzamy tu schematy. Książka Croucha pomimo, że jest mieszanką powyższych tytułów ma swoją osobną historię i niepowtarzalny klimat. Wayward Pines jest miejscem, z którego nie chciałbyś wyjeżdżać, Czytelniku. Zresztą i tak byś nie mógł…

Agent specjalny i były żołnierz Ethan Burke udaje się do sennego Wayward Pines z misją odnalezienia dwóch zaginionych agentów. W jego samochód niestety uderza ciężarówka, a sam Ethan budzi się przy brzegu rzeki. Agent trafia do szpitala i nękany jest zanikiem pamięci, a sprawy nie dążą do rozwiązania. Na swojej drodze spotyka coraz to dziwniejszych ludzi i jedyne czego jest pewien, to to, że nic w okolicy nie trzyma się kupy. Wayward Pines z małego, spokojnego miasteczka przeradza się w koszmar na jawie.

Początkowo przygody Ethana Burke’a do złudzenia przypominają historię Dale’a Coopera poszukującego mordercy Laury Palmer. Pokochałam styl Lyncha, więc stylowi Croucha też dałam się uwieść i delektowałam się jego opowieścią z czystą przyjemnością. Im dalej jednak podążałam za agentem, tym mniej przyjazne stawało się Wayward Pines. Absurd goni absurd, a kolejne sto stron przelatuje przed oczami i… koniec pierwszego tomu. Przeżyłam rewelacyjną przygodę i jedyne o czym mogę myśleć, to to, że chcę więcej! Były dreszcze, były zaskoczenia, były sytuacje wciskające mnie w mój fioletowy fotel. Było wszystko, czego oczekiwałam.

Agent Ethan Burke jest typem bohatera, któremu chce się kibicować. W Wayward Pines w drodze do odkrycia prawdy towarzyszymy facetowi, który piekło już przeszedł, a teraz wpadając w kolejne nie płacze, nie woła o pomoc, a bierze się w garść i samotnie rozpoczyna trudną walkę o przetrwanie. Przygoda ta nie jest ani przewidywalna, ani monotonna, a angażuje nas emocjonalnie przeżycia Burke’a. Mieszkańcy i osoby drugoplanowe są wyjątkowo nierzeczywiste, co potęguje tajemniczość i osobliwość zdarzeń, których tempo biegnie jak na złamanie karku. Całość wprawiła mnie ciekawy, nieco surrealistyczny nastój, w którym mam nadzieję znaleźć się ponownie przy lekturze drugiego tomu.

Wayward Pines. Szum mnie nie zawiodła i była znakomitym rozpoczęciem serii Blake’a Croucha. Niech nie zrażą Was wielokrotne porównania do tych mistrzowskich seriali, do których porównań tak naprawdę nie da się uniknąć. Jeśli jednak polubiliście miasteczko, w którym kawa jest cholernie dobra, to zapewniam Was, że Wayward Pines zapewni Wam niemałą rozrywkę. Sami przekonajcie się co się czai za drzwiami domów o równo przyciętych trawnikach oraz co skrywają te perfekcyjne, wyuczone uśmiechy. Crouch mnie nie zawiódł i wielokrotnie w ciągu tych trzystu stron przekonał mnie, że potrafi budować napięcie. Jego wizja przyszłości nie jawi się w radosnych barwach, ale nie bójcie się, w małomiasteczkowym Wayward Pines wszystko jest w przerażająco idealnym porządku. Witajcie w Wayward Pines, gdzie raj jest domem.

Ocena: 9/10 


"Od czasów rewolucji przemysłowej traktujemy świat jak pokój hotelowy, z nami w roli gwiazdy rocka."