wtorek, 20 października 2015

"Dygot" Jakub Małecki

Dygot to życie, dygot to miłość, dygot to szaleństwo, dygot to śmierć, nieszczęście, inność i naturalność w jednym. Człowiek dygocze całe swoje życie. Ze strachu, przerażenia, rozpaczy, namiętności, radości czy złości. Dygocze chłopiec, który właśnie dowiedział się o śmierci dziadka, dygocze kobieta chora na białaczkę, dygocze nastolatek na stercie siana z dziewczyną, ale dygocze także kot, który duszony jest przez tego bladego syna Łabendowiczów. Życie to dygot. Zdaje się on dotykać tylko tych wyjątkowych. Tych, co dużo przeszli, co zbyt wiele stracili, co noszą w sobie ten niecodzienny rodzaj smutku. Mówi o tym, że żyjemy, choć od dawna czujemy się martwi. W końcu zdaje się być wszystkim, bo dygot i ciało stają się jednością i nie sposób je rozdzielić. Dygoczesz? Bo ja każdego dnia. 

Uciekająca przed Armią Czerwoną Niemka rzuca klątwę na Janka Łabendowicza, który z obawy przed krzywdą własną, ucieka odmawiając pomocy kobiecie. Od tego momentu wszystko idzie nie tak, jak powinno. Janowi i jego żonie rodzi się syn odmieniec. Albinos ściąga na siebie nie tylko przerażone spojrzenia mieszkańców wsi, ale także jest kozłem ofiarnym rówieśników i szybko staje się ich ofiarą. Mały Wiktuś od samego początku nieco wycofany, niepokojący w swym zachowaniu, jako introwertyk staje się dziwolągiem, którego wytyka się palcami. Dorosły już Wiktor bierze za żonę Emilię. W oczach społeczeństwa równie nieatrakcyjną, inną i odmienną, gdyż poważnie poparzoną w dzieciństwie z powodu wybuchu granatu. Życie Wiktora to pasmo cierpień, tajemnic, niezdrowych fascynacji oraz dygotu. Wszystko co zrobił, wróci do niego w przyszłości. Zagadkę karmy i splotów zdarzeń odkryje po latach Sebastian, syn Wiktora. 

Dygot to mocna powieść. Powieść polska mówiąca o polskiej prowincji bez zbędnych ozdobników. Powieść z odrobiną magii. Powieść, która od początku gdzieś tam między wierszami przypominała mi Dracha Twardocha i co przez połowę powieści nieprzyjemnie pulsowało mi w umyśle. Że język taki podobny, że podobny smutek w słowach. Spychając to uczucie na peryferie mojej świadomości cieszyć się mogłam historią, kolejną polską, nadmienię, historią, która aspiruje na książkowego szarpacza wnętrznościami. Wśród polskich żyjących autorów miałam dotychczas niezawodną czwórkę autorów, których książki są na tyle dziwne, na tyle niepokojące i zajmujące, że bez wahania sięgam po ich kolejne niełatwe opowieści. A lubię ich dlatego, że o rzeczach zwykłych piszą tak pięknie. Tak poetycko, że czytając, wie się, że kiedyś będzie się chciało wrócić do zaznaczonych fragmentów tylko po to, żeby zrobić sobie przyjemność. Małecki pisze i ładnie, i brzydko. A przynajmniej brzydko w ładny sposób. Pisze niebanalnie, świadomie i bez przeintelektualizowanego bełkotu. Małecki opowiada. A ja kiedyś poproszę, żeby opowiedział mi to jeszcze raz. 

Wiktor jest wiejskim dziwolągiem. Chłopcem zbyt bladym, zbyt cichym, zbyt niebezpiecznym dla społeczeństwa. W umysłach mieszkańców jest kimś, kto spowodował wszystkie możliwe klęski. Kimś, kogo się trzeba pozbyć. Kimś, na kogo trzeba zapolować. To nie człowiek. To nie jeden z nas. Dla Łabendowiczów nie jest ukochanym synem. Jest karą, klątwą jak powiedziałam już na początku. Wzbudza duże emocje. Jednak wyrzuty sumienia uciszają nieustannie miłość i troskę. Dla swojego brata jest kimś ważnym. Jednak nie na tyle ważnym, by ochronić go przed wyzwiskami, krzywymi spojrzeniami czy szkolnymi łobuzami czekającymi przy bramie szkoły. Lepiej nie widzieć, odwrócić wzrok i nie brać na barki problemów, które są zbyt ciężkie dla nastoletniego chłopca. Wiktor Łabendowicz to cały punkt tej powieści. Cała historia jest o nim, choć w większości występuje w niej biernie. Wiktor jest tajemnicą pokoleń. 

Jakub Małecki tworzy intrygującą rzeczywistość. Korzysta głównie z realizmu, bo Wiktor, Sebastian, wybuchający granat czy Pies w stajni są do bólu prawdziwe. Misternie wplata w to wszystko klątwę i przepowiednię przyszłości. Bo jak zostało powiedziane na samym początku, tak się stało. Wierzyć czy nie? To kwestia nadzwyczaj subiektywna. Bo co jeśli zrobimy coś złego? Pójdziemy do piekła, zło uderzy w nas rykoszetem, śmierć przyjdzie zbyt szybko do naszych bliskich czy w końcu nic się nie stanie? Bohaterowie Małeckiego są targani wyrzutami sumienia, niepokojami, sprzecznościami, które powodują konflikty nie tylko w ich sercach, ale i w związkach z innymi. Tu, tak jak w życiu, każdy ma swoje demony. Nie każdy o nich mówi. Nie każdy daje im wygrać. Każdy jednak dygocze. W „Dygocie” jest wszystko. Jest szaleństwo, jest przepowiednia, jest namiętność i jest smutek. Jest inność, która hipnotyzuje. Jest życie.

"Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece."

 

sobota, 17 października 2015

"W obcym domu" Sabina Waszut

Śląsk nigdy nie był szczególnie mi bliski, choć mieszkałam tam zdecydowaną większość mojego dotychczasowego życia. Ślązaczką nazwać się nie mogę, po śląsku znam jedynie pojedyncze słowa, a miasto na granicy z małopolską nigdy nie dało mi odczuć owej śląskości. Podczas wojny – teren polsko-niemiecki, dziś – prężnie rozwijający się region, a w międzyczasie – stagnacja, brud, szarość i katowicki dworzec, którym straszono małe dzieci. Przy literaturze traktującej o Śląsku, zawsze polecać będę książkę Twardocha. Sabina Waszut również oddaje kompletną jego rzeczywistość. W obcym domu jest jednak książką o rozłące, tęsknocie i nadziejach na nowe życie, aniżeli śląską epopeją, lecz ma w sobie pewien urok. 

Rok 1945. Mężczyźni wracają z wojny. Zosia i jej mąż Władek znów mogą być razem. Niemiecko-polska para nie ma łatwo w odnalezieniu się w powojennej rzeczywistości. Strach, bieda, głód, choroby i niepewność jutra spędza sen z powiek Polakom. Zawsze mogło być gorzej, a to gorzej następuje w momencie wymuszonej wyprowadzki małżeństwa do domu o standardach, które wręcz nie istnieją. Nie tylko nowe miejsce zamieszkania wystawi na próbę ich związek. W życiu Sophie i Władka pojawi się dziecko, nowi znajomi, widmo wojny i świat, który wciąż biegnie naprzód

W świecie po wojnie ciąża nie jest pożądana. Każde dziecko może być dzieckiem Niemca, o czym wiedzą wszyscy, choć nikt nic nie mówi. Wolność ma swoją cenę. Ból, cierpienie, wstyd i upokorzenie są chowane pod dywan. Nie, wojna nigdy się nie kończy. Wojna trwa w umysłach. Czy po wszystkim, co przeszliśmy, możemy wierzyć, że obecny spokój nie jest jedynie krótkotrwały? Jak to zwykle w świecie bywa – przetrwają najsilniejsi. Tuż po wojnie kraj był istnym chaosem. Względne bezpieczeństwo, prywatność chroniona za wszelką cenę, nikłe zarobki i kolejki po żywność, której i tak nigdy nie było. To niezwykle smutny i trudny okres w dziejach Polski, która pomimo gospodarczej tragedii, wygląda dziś tak przyzwoicie. Sabina Waszut przeciwstawia temu światu bez nadziei tak piękne, tak trwałe i tak wówczas niepożądane uczucie pomiędzy Niemką i Polakiem. W cieniu wojny nie ma ono racji bytu. 

W obcym domu traktuje głównie o wątku miłosnym Zosi i Władka oraz początkach niełatwego macierzyństwa. Sabina Waszut wybrała jednak moment przełomowy w naszej historii, szarą codzienność powojennej Polski i wszelkie wiążące się z tym niepokoje. Zrealizowała ten wątek bardzo dobrze i jako tło powieści obyczajowej, wypadł wspaniale. O Śląsku można by pisać wiele. Szczególnie o tym po wojnie. W obcym domu jest on niestety jedynie tłem wydarzeń. Historia sama w sobie przyjemna, a w wykonaniu autorki łatwa i szybka do przyswojenia. Najnowsza powieść pani Waszut to opowieść o oczekiwaniu, stracie, traumach chowanych głęboko w sercu oraz obrazach, które chcemy zapomnieć. Zapomnieć się jednak nie da. Pewnym sprawom lepiej stawiać czoła w parze, boli mniej. Bohaterowie W obcym domu walczą o wolność, siebie nawzajem i nowe życie, któremu właśnie dali początek. Sabina Waszut przedstawia urywek z życia polsko-niemieckiej pary prawdziwie i w sposób, który jest przyjemny dla oka. Z niektórych wątków można było jednak wyciągnąć o wiele więcej, co pozostawia powieść polskiej autorki w sferze obyczajówek, które szybko ulatują z mojej pamięci. Zosia i Władek to każda para, która w latach czterdziestych ubiegłego wieku budowała świat od podstaw. 

„Obojętnie, jak bardzo porani nas los, w końcu przychodzi dzień, w którym znów udaje nam się stanąć na nogi.”

środa, 14 października 2015

"Mężczyźni bez kobiet" Haruki Murakami

Mężczyźni bez kobiet. Kim są? Nieszczęśnikami, wymierającym gatunkiem, przypadłością trawiącą mężczyzn w wieku średnim? To mężczyzna stojący obok ciebie na przejściu dla pieszych, pan w kiosku czy kierowca autobusu. To mężczyźni wybrakowani. Ci, którzy każdego dnia czują dławiącą pustkę, brak czegoś ważnego, niemalże im wykradzionego i samotność, która zmusza do zamówienia kolejnej szklanki whisky. Żeby zapomnieć choć na chwilę i dać alkoholowi rozpalić coś, co już dawno zgasło, raz za razem. Bo spotkaliście się w złym czasie, bo ona miała męża, bo odbili ją marynarze, bo jej tak naprawdę nigdy nie było… Mężczyzna myśli, czuje, jest często sześć kroków przed. Lecz mężczyzna czasem też jest bezsilny. Czasem też musi przytulić się do tej mniejszej istoty, przestać już krzyczeć i pocałować na dobranoc. Spokojnie, kobiety, nie tylko my snujemy romantyczne scenariusze. Nawet Bukowski był romantykiem i tęsknił do idealnej, kochającej i nierealnej kobiety. Murakami natomiast ubrał to w słowa w siedmiu krótkich opowiadaniach. 

Mężczyźni bez kobiet to moje pierwsze spotkanie z Murakamim, przyznaję ze wstydem. Pierwszy raz również z literaturą japońską, której słowa są wyważone i przemyślane co do jednego. Siedem opowiadań, siedem historii, siedmioro mężczyzn i jedna wspólna cecha. Brak kobiety. Bohaterowie w różnym wieku, choć na dobrą sprawę wszyscy jednakowi. Student, właściciel baru, chirurg i wielu innych. Murakami nie stworzył opowiadań, które zaczynają się i kończą. One trwają, są scenkami, przebłyskiem i chaotycznym zbiorem akcji. Jest jednak sposób w tym szaleństwie. Do ostatniej strony wypełnionej cierpieniem i samotnością, nie mogłam się oderwać. 

Pomijając cały dzisiejszy feminizm, zawsze uważałam, że w pewnym momencie swojego życia kobieta zaczyna potrzebować mężczyzny. Potrzebuje, by ktoś czekał na nią w domu, pomógł z tą ciężką walizką, z którą i tak dałaby sobie radę, chrapał do ucha w nocy i przeganiał osy, które uparcie wlatują przez okno. Tak i mężczyzna potrzebuje kobiety. Potrzebuje tej nieustającej litanii narzekań, potrzebuje tej często fizycznie słabszej istoty, by ułatwić jej codzienność i potrzebuje partnerki. Choć czasem myśl ta świta w głowie o lata za późno, to nawet ci wielcy, męscy faceci, których spotykam w pubach z kuflami piwa w rękach, też o tym myślą. Może rzadziej, może mniej intensywnie i może nigdy nie powiedzą tego na głos. Potrzeba czucia się nawzajem wpisana jest w nasze życiowe scenariusze. Murakami natomiast skupia się na mężczyznach, którzy miłość swojego życia już spotkali. Żadna wcześniejsza nie była tak intensywna jak ta, a i już żadna nigdy nie będzie. Kobieta odchodzi. Mężczyzna czuje pustkę, a jego serce umiera w pewien niezauważalny na pierwszy rzut oka sposób. 

Opowiadania są niezwykle różne, jedne głęboko osadzone w rzeczywistości, drugie całkowicie od niej oderwane, a jeszcze inne jako ukłon w stronę wielbicieli czwórki z Liverpoolu, wykorzystuje jedną z najbardziej znanych piosenek Beatlesów – Yesterday. Opowiadanie zdecydowanie nie jest moim ulubionym, jednakże było pewnym eksperymentem autora. Jeden z jego bohaterów posługuje się samodzielnie nauczonym dialektem z Kansai, którego przetłumaczenie musi być tragedią w oczach osób, tymże się właśnie zajmujących. W tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott dialekt ten zastąpiła gwara poznańska, co najnowszym opowiadaniom japońskiego pisarza dodaje element polskości w naszym wydaniu. Nie sposób opisać każdego z opowiadań wyczerpująco, a i myślę, że są one traktowane jako całość w głowie Murakamiego. Niebieską zakładką zaznaczam Zakochanego Samsę, czyli Kafkowską wariację, która całkowicie mnie oczarowała i zbiła z tropu. Sama chciałabym wierzyć, że w naszych żywotach będzie jeszcze wiele okazji do zakochania się. Wydźwięk opowiadań jednak nie jest tak optymistyczny, a i sami bohaterowie nie rozpatrują ponownych miłości małych i dużych. Te, które mają za sobą są obezwładniające. Drogi Czytelniku, zakochajmy się. Nie raz i nie dwa…

„Bardzo łatwo jest zostać mężczyzną bez kobiety. Wystarczy głęboko pokochać jakąś kobietę, a potem wystarczy, żeby ona gdzieś zniknęła.”

sobota, 10 października 2015

Stosik 5/2015

Ostatnie dni wakacji spędziłam na jeździe pociągami. Pociągami różnymi. Od tych starych, rozklekotanych, w których jazda uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę słowami po osławione Pendolino, o którym mogłabym powiedzieć wiele dobrego, lecz reklamą zajmuję się nie w kolejowym biznesie. Wakacje długie i monotonne z początku, później ekscytujące, nieco chaotyczne, a po koniec uciekające mi sprzed nosa w zatrważającym tempie. Dziś patrząc wstecz - dni pewnym sposobem wykradzione przeze mnie z raju. Lato jest już wspomnieniem. Wspomnieniem w kawałkach, które skrzętnie przechowuję w pudełku na szafie. Dwie ulotki, kapsel i parę skasowanych biletów... Przestawiam się na tryb uczelniany. Próbuję pokazać się z jak najlepszej strony. Już nie jeżdżę pociągami. Od tygodnia zadowalam się kilkunastominutową podróż tramwajem na uczelnię. I udaję dorosłą, bo nazywają mnie czasem Panią Izą. To zobowiązuje.

Październik czytelniczo rozpoczęłam z W obcym domu Sabiny Waszut, która nie zachwyciła, nie rozczarowała, ale okazała się zupełnie inną niż się spodziewałam historią. Od Wydawnictwa Literackiego dostałam Ścieżki północy Richarda Flanagana, czyli książka, która otrzymała Bookera musi być przecież fantastyczna. Wkrótce się przekonam. Od agencji Business&Culture książka pani Sabiny, Mężczyźni bez kobiet Murakamiego, która w księgarniach pojawi się 21 października oraz zaplanowana na 4 listopada Ember in the Ashes. Imperium ognia Saby Tahir. Od Sine Qua Non Dygot Jakuba Małeckiego, który zapowiada się niezwykle ciekawie. Od Wydawnictwa MG natomiast Dzieje Tristana i Izoldy oraz Chcę wszystko Charlotte Bronte wraz z tekstem Doroty Combrzyńskiej-Nogali, bo trochę klasyki nie zaszkodzi. Zakupy własne to Zuza albo czas oddalenia Jerzego Pilcha oraz Radio Armageddon Jakuba Żulczyka, czyli wspaniałości polskiej literatury na moje jesienne wieczory.


poniedziałek, 5 października 2015

"Narzeczona Schulza" Agata Tuszyńska

Lubię brzydotę. Lubię rzeczy, które nie wpasowują się w kanon piękna, czasem odrzucają, nie są dla każdego i trzeba być szczególnie skrzywionym wrażliwcem, by dostrzec w nich coś pięknego. Dla każdego z osobna będzie to oznaczać coś innego. Ja nigdy nie lubiłam perfekcjonizmu. I z tego właśnie powodu moim ulubionym opowiadaniem ze Sklepów cynamonowych jest Ulica krokodyli. To przestrzeń sztuczna, niemalże papierowa, gdzie każdy przechodzień jest w pewien sposób ułomny, wybrakowany, pozbawiony czegoś w widoczny na pierwszy rzut oka sposób. To brzydkie miejsce z brzydkimi ludźmi. Z dziwolągami. Z tanimi substytutami elementów prawdziwych. Bo kiedy przeczytałam parę pierwszych stron Sklepów cynamonowych, zakochałam się z miejsca. Wiedziałam, że to miłość niekrótkotrwała. Więc przeczytałam zbiór jeszcze raz. A jakiś czas później, jeszcze raz. Do poduszki. Słowa wydawały się być tak piękne, że aż nieprawdziwe, by poustawiać je w tak fascynujących zestawieniach. Słyszałam, że zbyt wyuzdane, o pokrętnej seksualności i ze zbyt długimi zdaniami, które budowały nieskończone akapity szaleństwa. A ja po cichu kochałam Schulza, bo tak pięknie przecież pisał. 

Józefina Szelińska, Juna, muza Wielkiego Artysty. Poznali się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Ona, dostojna, postawna, smukła i powściągliwa. On, nieco nieudolny, niski, przypominający gnoma, jak sam mówił, pokraczny i przeciętnie urodziwy. Chciał ją malować. Natchnięty osobą Juny, postanowił związać z nią parę lat swojego życia. Dzieliło ich naście lat, i dużo, i mało. On, gonił niedoścignione ideały, zachwycał się pięknem kobiet i pił z Witkacym. Ona, zapatrzona w swojego małego mężczyznę, czerpała garściami z absurdalnego szczęścia jakie ją spotkało, życie u boku tak wyjątkowej osoby było aż nierealne. Na pierwszy rzut oka nie pasowali do siebie. On dzięki niej pobudzał zmysły. Ona, młoda i niedoświadczona, czuła, że to cenna lekcja u boku dojrzałego mężczyzny. Lecz latami ukrywała się i opisywała stan cywilny jako: samotna. O Schulzu powiedziano już wiele. Kto Schulza kocha, ma własne wyobrażenie, własnego artystę i własną interpretację jego dzieł. O Józefinie Szelińskiej się nie mówi i nie mówiło. To był jej własny wybór. Dziś Agata Tuszyńska ożywia kobietę widmo i tworzy scenariusz, który mógłby mieć miejsce. Mógłby, lecz nie musiałby. 

Co wiemy o Junie? Strzępki informacji i zachowane listy pozwalają nam dowiedzieć się o niej, że uczyła języka polskiego w drohobyckiej szkole, była przechrzczoną Żydówką, narzeczoną Brunona Schulza oraz, na temat czego było wiele kontrowersji, autorką przekładu Procesu Franza Kafki. Była kobietą inteligentną, możliwe, że w porównaniu do partnera nieco władczą i poważną. W oczach Schulza jawiła się jako antylopa, tak o niej mówił. Co pociągało ją w związku z mężczyzną tak osobliwym, tak namiętnym, jednak niestałym w uczuciach i tak niepewnym? Juna była tą, do której Bruno wracał. Która jednak kobieta chciałaby być jedną z wielu? Schulz skupiał w narzeczonej wszystkie i te pierwotne, i te wynaturzone, które opisywał w Sklepach cynamonowych, fantazje popychające go do dalszego działania. Jak sam pisał, bez niej nie dałby rady. Bo to ona załatwiała sprawy w urzędzie, zakupy, przygotowywała obiad i dbała o wszystkie przyziemne sprawy, które jemu jakoś zdołały ulecieć z pamięci. To ona uczestniczyła w procesie twórczym wielkiego artysty, wszystkich wzlotach i upadkach, to ona była ramionami, których potrzebował w chwilach zwątpienia, ale i ona była pierwszą, którą odsuwał, gdy nadchodziła wena. Była naocznym świadkiem historii, legendy Brunona Schulza, drohobyckiego nauczyciela rysunku. Józefina Szelińska, kobieta, która choć ważna, nigdy nie najważniejsza… 

Agata Tuszyńska balansuje na granicy ryzyka. Bo o Junie nie wiadomo wiele, nawet w listach utrzymywała dystans, skąd tym bardziej mamy wiedzieć, co się działo w jej głowie? Autorka tworzy monolog femme fatale. Wytworzona przez nią osobowość to często walka dwóch charakterów. Zafascynowanej artystą dziewczyny, która za ukochanym mężczyzną poszłaby i na koniec świata, podczas gdy ten mógłby nawet na nią nie spojrzeć oraz pensjonarki, która niczym w klatce żyje u boku niedojrzałego wariata. Dwie Juny przeplatają się, tworzą sprzeczność myśli i uczuć, impas. Ona była jednak świadoma wszystkiego, przeczytała listy. Zofia Nałkowska, Roma Halpern, Debora Vogel oraz inne znane i nieznane, na jedną noc czy na dwie, uczennice, przypadkowe kobiety i prostytutki… Bruno Schulz był wyjątkowy i każdy, kto go spotkał momentalnie o tym wiedział. Wiedziała też Juna. Dlatego też chyba godziła się na samotne życie tylko dla paru tych dni, godzin czy minut, kiedy poświęcał jej swoją uwagę Bruno. Jej Bruno. 

Nie znamy faktów. Strzępki informacji i tak dzielimy na czworo. Agata Tuszyńska pisze, że każdy czytelnik Schulza ma swoje własne wyobrażenie o nim. Każdy ma swojego Bruno. Narzeczona Schulza to opowieść o Brunie Juny. Czuły i zdystansowany, bliski i odległy, Bruno wielu sprzeczności. Nie wiemy czy Józefina Szelińska kochała Bruna, nie wiemy jak zmarła, nie wiemy czy w ogóle żyła. To gra wyobraźni – to słowem wstępu powieści. Juna napisana przez Tuszyńską to bardzo smutna kobieta. Bardzo samotna i bardzo zakochana. A może jedynie zafascynowana? I ja mam sentyment do wariatów tej epoki… Lecz śmiem twierdzić, że jak niezwykłymi osobowościami byli, tak mężczyznami niegodnymi zaufania. Poszukiwaczami niezdolnymi do miłości. Bo w ich życiu wszystko było zmienne. I emocje, i miłostki, i miejsce zamieszkania, i muzy, i stan materialny. Przyziemne życie nie było ich warte, jak możliwe, że myśleli. Autorka wysnuła piękną historię smutnej miłości i ubrała je w schulzowe słowa. Dla zagorzałych czytelników może być to i profanacja, dla niektórych porywająca podróż do przedwojennej Warszawy wraz z Juną, a dla jeszcze innych początek fascynacji nieludzkim Bruno. Do Sklepów cynamonowych i Sanatorium pod klepsydrą jeszcze wrócę, do Narzeczonej Schulza uśmiechnę się od czasu do czasu, a przypominając sobie Junę Agaty Tuszyńskiej, obiecam sobie nigdy nie zakochać się w artyście. 

"Prosił, żebym odsłoniła nogi. Na chwilę, do zdjęcia. Rozłożył mi ręce w szerokim geście. Otwieram się... Pokazuję coś więcej niż pończochy, o wiele dalej niż zwykle, niż nauczyła mnie matka, niż trzeba."

czwartek, 1 października 2015

"Pulse" Gail McHugh

Literatura erotyczna już dawno ewoluowała w przedziwny twór powtarzalnych historii, postaci, scen czy imion. Nawet okładki mają podobne, bo po co się wysilać przy czymś, co z założenia nigdy nie było czytadłem ambitnym. Nie wiem czy pamiętasz, Czytelniku, ale kiedyś dawno, dawno temu, tego typu powieści promowane były boskim Fabio, który z rozwianym włosem i gołą klatą spozierał na przechodniów z kioskowej półki. Książeczki te kosztowały grosze, czy, niech będzie, 9.99 zł za sztukę. Historie o Fabio i niewinnych dziewicach powracają lata później. On, milioner, miliarder, właściciel firmy okraszonej własnym nazwiskiem i koniecznie Industries na końcu. Ona, niewinna, zbłąkana, zagubiona w świecie lub nieufna wobec mężczyzn. Powtarzamy ten sam scenariusz. Jednakże youtubowy cykl Złe książki jako relacja z czytania tejże intrygującej kategorii literackiej uświadamia mnie, że czasem sięgamy nowych, niższych nawet, poziomów. Pulse Gail McHugh trzyma klasę tomu pierwszego. Nie wiem czy to dobrze, ale znana spirala seksualnych przeżyć bohaterki wciąż się kręci. 

Emily ma za sobą burzliwe rozstanie i zerwanie zaręczyn z Dillonem, mężczyzną zaborczym, nieodpowiedzialnym, dominującym nad nią w każdym możliwym rejonie życia. Gavin, z którym zdecydowała się związać, zniknął bez śladu, nie odbiera telefonu ani nie oddzwania po nagranych wiadomościach. Dziewczyna jednak zbiera się w sobie i decyduje zawalczyć o to, co w życiu wybrała. Emily i Gavin jednak nie mogą czuć się samotnie, w ich życiu wciąż i wciąż jest ktoś trzeci. 

Czytając Collide, pierwszy tom tej serii, miałam wrażenie, że pod namiętnymi pocałunkami, toną alkoholu, niesmacznych odzywek i scen seksu kryje się coś więcej. Że Gail McHugh porusza trudny temat, a przynajmniej podświadomie stara się to zrobić. Bo jest więcej takich dziewczyn jak Emily i jest więcej takich ich Dillonów, którzy tworzą toksyczne związki niszcząc się nawzajem. Sądziłam, że autorka chce powiedzieć, że to niefajne. Że tak nie powinno być. I to się udało w pewnym stopniu, a przynajmniej ja tak to odebrałam. Bo chyba za bardzo chciałam, żeby było to coś więcej niż romans i dylemat typu kogo wybrać? Multimiliardera czy zwykłego miliardera? Bo okazało się, że Emily otacza się takimi osobistościami będąc jedynie nauczycielką na zastępstwie i kelnerką dorywczo. Collide pod tym względem sięgała granic absurdu i nieprawdopodobności na każdym kroku nowojorskiego chodnika. Pulse ma tych bzdur nieco mniej, ale również opowiada zupełnie inną i bardziej przyziemną historię. 

Miłość Emily i Gavina to TA miłość. Ta miłość, o której kręci się filmy, jak sami mówią, pisze się piosenki i czeka z zapartym tchem, by zobaczyć swoją drugą połówkę po choćby dniu rozłąki. To miłość jedna z wielu, nie pierwsza i niejedyna w Nowym Jorku. Ale wyjątkowa, bo dotyczy właśnie nich. A zapewniam Cię, czytelniku, że każda Twoja miłość będzie tą jedyną, tą po grób, tą wieczną i najpiękniejszą. Bo co tu dużo mówić, historia Emily i Gavina nie jest niezwykle intrygująca. Nie różni się wiele od zwykłych, ludzkich związków, jeśli nie będziemy liczyć otoczki absurdu, o której wspomniałam wcześniej. Takie rzeczy się nie dzieją, więc to odcinam. Druga rzecz to bohaterowie. Emily jakiś czas temu straciła matkę, a i teraz nie ma się do kogo z rodziny zwrócić o pomoc. Prowadzi niepoukładane nowojorskie życie, nie może uwolnić się od byłego, często jest lekkomyślna i zdecydowanie nie należy do osób odpornych psychicznie. Gavin to natomiast wcielenie doskonałości, o perfekcyjnym ciele, nienagannych manierach, pięknej duszy i takcie w towarzystwie. Gavin zawsze wie, co należy zrobić. Nierzeczywiści bohaterowie w większości nie muszą się martwić o rzeczywiste problemy. A ja nie lubię perfekcji. 

Wciąż zastanawiać się będę jak by się to potoczyło, gdyby Emily miała kilka centymetrów za dużo w udzie, Dillion kilka zer mniej na koncie, a Gavin wzbogacony o krzywy zgryz i pieprzyk pod lewym okiem siedziałby za biurkiem w standardowych godzinach pracy. Nie zrozum mnie źle, Czytelniku, nie szukam dziury w całym. Ale miło byłoby poczytać o zwykłych, przyziemnych bohaterach. Ani ja, ani Ty nie mamy wiele wspólnego z wielkim światem obrzydliwie bogatych firm i zegarków wartych odsetki ich wartości. A gdybyśmy chcieli zasmakować tego prestiżu, sięgnęlibyśmy po Greye czy inne odcienie szarości… Pulse pod wieloma względami powiela dobrze znaną wszystkim historię. Ale czy potrzebujemy ich więcej? Dzisiaj każdy bohater może być Christianem, dlaczego więc chcemy być Anastasią?

"Ignorując przenikliwy dźwięk rozgrzewanych silników prywatnego samolotu Blake Industries, Gavin zastanawiał się, czy Emily będzie pamiętać te rzeczy, których on nigdy nie zapomni. Nadal nie docierało do niego, że to naprawdę koniec."