środa, 28 stycznia 2015

"Love, Rosie" Cecelia Ahern

Każdy z nas był dzieckiem i wierzę (a przynajmniej mam nadzieję), że każdy z Was zaznał tego przywileju, tudzież przyjemności w posiadaniu najlepszego przyjaciela. Przyjaciela, który rano budziłby Cię wołając zza okna i spędzałby z Tobą całe godziny i dnie na zabawie, wspólnych dowcipach, przekomarzaniu się, kłóceniu i dzieleniu sekretami siedząc na najwyższej gałęzi drzewa. Był to jeszcze czas, gdy nasze głowy nie sięgały krawędzi stołu, obce było nam niebezpieczeństwo, osiemnastolatkowie byli tymi dorosłymi, a lato zdawało się trwać bez końca… Razem organizowaliście sobie czas przeróżnymi zabawami, które się nigdy nie nudziły, nie potrzebowaliście nikogo innego mając siebie. Lata jednak płynęły, wspólnie gubiliście mleczne zęby, łamaliście kończyny spadając z drzew czy ogrodzeń, aż wreszcie ramię w ramię poszliście do pierwszej klasy, kiedy to tornistry jeszcze nie ciążyły. Czas pędzi jednak nieubłaganie, dorastamy, zmieniamy towarzystwo i z czasem drogi przyjaciół ni stąd, ni z owąd się rozchodzą, a z nami zostaje ciepłe wspomnienie któregoś pięknego lata. Czy dziecięce przyjaźnie mają prawo przerodzić się w coś większego niż bagatelna dziś znajomość z dzieciństwa?

Alex i Rosie przyjaźnią się od małego i można powiedzieć, że jest to przyjaźń życia. Razem dorośli,razem poszli do szkoły, razem siedzieli w ławce, razem zostawali za karę po lekcjach i stworzyli dwuosobowy klub, który nie dopuszczał nowych członków. Alex i Rosie zaplanowali wspólną przyszłość, studia i dorosłe życie obiecując sobie, że ich przyjaźń będzie trwać aż do grobowej deski. Plany krzyżuje im jednak wyjazd Alexa, którego ojciec otrzymał ofertę pracy w Ameryce. Rosie pozostaje sama w Irlandii i w miarę możliwości utrzymuje stały kontakt z przyjacielem. Noc balu maturalnego staje się dla niej znamienna, a jej skutki wywracają życie nastolatki o sto osiemdziesiąt stopni. 

Z Cecelią Ahern moja przygoda była dość krótka i miała miejsce dość dawno temu. Parę lat temu, pod koniec gimnazjum jak dobrze pamiętam, postanowiłam zrobić sobie poranny seans filmowy. Byłam sama w domu i z nagrań pozostawionych przez mamę, moją uwagę przykuł PS. Kocham Cię, który tak zachwalany był przez moją rodzicielkę. Niedługo się zastanawiając, włączyłam film by już w nastej minucie zalewać się łzami i tonąc w morzu chusteczek. W głównych rolach wystąpili tam Hilary Swank i Gerard Butler, których na pewno kojarzycie. Film przedstawiał historię młodego małżeństwa, w którym pan Butler umiera, a przed śmiercią organizuje żonie przekazywanie jej listów napisanych przed śmiercią. Listów było oczywiście dwanaście, co oznacza, że dwanaście razy wybuchałam większym płaczem, gdy pani Swank otwierała białe koperty. Po zakończeniu tego seansu wyglądałam zapewne jak chodzące nieszczęście z czerwonymi oczami i nieustannie cieknącym nosem. Stwierdziłam, że od tego momentu będę nienawidzić rodzicielki za polecenie mi tak nieludzko smutnego filmu. Moja nienawiść trwała jednak krótko, zarówno do mamy, jak i książki, na której postawie nakręcono PS. Kocham Cię. Gdy już zebrałam się w sobie, sięgnęłam po papierową wersję. Słowa Ceceli Ahern nie wywołały jednak kolejnego wodospadu z moich biednych oczu… ani łzy. 

Cecelia Ahern zdaje się rzeczywiście mieć coś do listów i formy pisanej, nie mówionej. W Love, Rosie postanowiła całą treść historii zawrzeć w listach, mailach, sms-ach, rozmowach na czacie czy innych notatkach. Książka wydana została już dawno, ale pojawiła się na półkach księgarni pod przyprawiającym o mdłości tytule Na końcu tęczy, takim samym jak oryginał, ale zmienienie go pod promocję filmu było dobrym posunięciem, bo o pierwszym wydaniu nigdy wcześniej nie słyszałam. Cecelia Ahern nie zachwyciła mnie w książkowej wersji PS. Kocham Cię i później nie miałam z nią nic wspólnego, ale zapragnęłam poznać historię Alexa i Rosie ze względu właśnie na premierę filmu, którego obsada jest dość przyjemna dla oka książkoholika oraz dla zorientowania się jak to teraz wygląda w jej książce. Pod względem przyswajania treści było o niebo lepiej niż pamiętam. Love, Rosie jest napisana dość plastycznym językiem, a wszystkie e-maile i listy czyta się dość szybko. W mgnieniu oka przerzuciłam pięćset stron nieco naiwnej, aczkolwiek przyjemnej historii i nie czuję się ani usatysfakcjonowana, ani zawiedziona. 

Love, Rosie to powieść, w której akcja trwa porządne pięćdziesiąt lat. To zapis życia Rosie Dunne, której życie od lat nastu rzucało pod nogi kłody. Kłody, których było tak wiele, że to aż niewiarygodne. Myślę, że w życiu mamy określoną liczbę nieszczęść, Rosie jednak wybrała pewien szalony pakiet rozszerzony, po którego przyswojeniu mogę stwierdzić, że autorkę nieco poniosło. Dziewczyna kończąc dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat wciąż jest tak samo niekonsekwentna, mając sprecyzowane plany i konkretne marzenia do zrealizowania robi wszystko, bo zapewnić sobie życie zupełnie odwrotne do tego, którego pragnęła. Świat Rosie Dunne jest niewiarygodnie nierzeczywisty, a ona sama mając tyle motywacji, nie potrafi ukierunkować jej tak, by osiągnąć to, co chce. Kolejną bolączką były dla mnie rozmowy między Rosie a Alexem, Ruby, córką Katie czy siostrą Stephanie. Cecelia Ahern skupiła się na różnorodności form ukazanych w książce, ale kompletnie zbagatelizowała cechy indywidualne postaci, spłycając je do tego stopnia, że bez podpisu pod bodajże listem, nie widziałabym kto się właściwie do Rosie zwraca. To wszystko częściowo przynajmniej zakrył mi fakt, że Love, Rosie czytało się całkiem przyjemnie. Muszę powiedzieć, że dawno się tak nie zrelaksowałam przy książce, nie wyłączyłam się na tyle, żeby nie przeszkadzały mi pewne niedociągnięcia, a tu – pewne absurdy były całkiem zabawne. 

Love, Rosie była dla mnie lekturą na dwa popołudnia, która przypomniała mi jakie to szczęście mieć najlepszego przyjaciela, jak cenna jest relacja damsko-męska i po raz kolejny postawiła znak zapytania nad takim związkiem bez drugiego dna, które jak się okazuje, jest nieuniknione. Rosie i Alex to przyjemna para, jeśli patrząc na całość historii. Cecelia Ahern pozwoliła mi nieco po gdybać nad dziecięcymi przyjaźniami, dopisać nowe scenariusze do własnego życia i wywołać półuśmiech tą częściowo miłosną opowiastką. Pomimo wszelkich moich zastrzeżeń do realizacji tego pomysłu, ten był w sam w sobie bardzo dobry. Rosie i Alex pokazali, że warto walczyć o przyjaźń, bo pewnego dnia może być na to za późno. 

Ocena: 6/10

"Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Wiemy o tym, ale za każdym razem, gdy się to zdarza, jesteśmy zaskoczeni. To jedyna rzecz w naszej egzystencji, której możemy być pewni, ale często łamie nam serce."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!