sobota, 27 czerwca 2015

"Collide" Gail McHugh

Miłość, jak to miłość, uderza nagle, niespodziewanie i kompletnie na zabój. W życiu natomiast jest tak, że kiedy coś się wali, fala nieszczęść niczym domino, spada na nasze wątłe barki, a pomocy znikąd. W książkach zaś jest tak, że będąc w największym życiowym bagnie, dostrzegamy pomocną dłoń, którą wyciąga do nas rycerz na białym koniu. Czy dobrze więc mamić się tego typu wizjami? Zwykle tego nie robię, ale dziś zrobię wyjątek. I choć Gavin absolutnie nie jest rycerzem na białym koniu, to może być księciem z bajki. 

Emily kończy w swoim życiu pewien etap. Za sobą ma już collage, ale także śmierć i pogrzeb matki. Nic nie trzyma jej w rodzinnym mieście, więc wraz ze wspierającym ją w trudnych chwilach chłopakiem, przeprowadza się do wielkiego Nowego Jorku, by tam rozpocząć wszystko na nowo. Nie decyduje się na zamieszkanie z Dillonem, co byłoby ogromnym krokiem w dorosłość w ich związku, a zamierza pomieszkiwać z przyjaciółką. Rozpoczyna niezobowiązującą pracę jako kelnerka w nowojorskiej restauracji i już pierwszego dnia spotyka Gavina. Mężczyznę czarującego, seksownego, obrzydliwie bogatego, a co najważniejsze, wyraźnie nią zainteresowanego. Emily zaczyna się wahać, a to przysporzy jej wielu kłopotów. 

Gavin Blake, nowojorski Chistian Gray, powiecie. Nie porównam, nie czytałam, omijam szerokim łukiem pomimo atakujących mnie zewsząd reklam, zapowiedzi, plakatów filmowych i zagryzającej wargę Any Steel. Nie zrozum mnie źle, Czytelniku, nie mam nic do literatury erotycznej. Żyjemy sobie spokojnie w dwóch różnych światach, a ja nawet po lekturze „Collide” nie poznam się na jej wspaniałości. Seks to tani temat. Po (nie)świętym Gray’u nastąpił wysyp erotyków o okładkach do złudzenia do siebie podobnych i może jest to coś nowego, może to coś wartego uwagi, może to zniesienie pewnego tabu, lecz wciąż jest to harlequin, tyle że w ładnej okładce na półce w księgarni, nie w kiosku. Collide zapowiadało się na taką książkę, jednak erotyk ewoluował do New Adult. Zaskakujące. 

Gail McHugh przedstawia nam trzech głównych bohaterów. Emily, nieco zahukaną młodą kobietę, która po stracie matki nie za bardzo ma się gdzie podziać. W Nowym Jorku zamierza podjąć pracę nauczycielki, do której kształciła się w ostatnich latach, jednak nieco bez powodzenia. Centrum jej świata zdaje się być Dillon, facet bogaty, pomocny, kochający, jednak niemający dla niej zbyt wiele czasu, co Emily bardzo przeżywa. Kochany Dillon ma, jak się okazuje, kilka tajemnic i dziewczyna, którą wybrał, by adorowała go co dzień, nie ma zamiaru być na każde jego zawołanie. Pojawia się Gavin, patrz wyżej: książę z bajki, by uratować Emily z opresji i nieco skomplikować jej światopogląd. Nowopoznany mężczyzna zdaje się być nieco napastliwy, jednak to w jego ramionach płakać będzie Emily. Schematyczny trójkąt miłosny odsłania warty poruszenia temat przemocy, manipulacji i dominacji fizycznej oraz psychicznej mężczyzny nad kobietą. Z głupiutkiej opowiastki o problemach sercowych wyszła, zamierzona lub nie, cenna lekcja. 

Nie mam pojęcia, czy Gail McHugh zrobiła to celowo, ale wyszło to w miarę dobrze. Literatura NA traktuje o problemach nieco poważniejszych niż szkolne zauroczenie, kłótnia z rodzicami czy bolesna w wieku nastoletnim plotka. Emily straciła matkę, a na jej szczęście obok był Dillon, który załatwiał sprawy związane z pogrzebem i przeprowadzką, gdy dziewczyna nie miała do tego głowy. Świetnie. Ten sam Dillon jednak okazał się draniem, który sądzi, że miłość równa jest posiadaniu. Związek to nie zniewolenie drugiej osoby. Nikt, absolutnie nikt nie powinien być zmuszany do seksu, prowadzony za partnerem na niewidzialnej smyczy (bez podtekstów) czy atakowany z powodu opacznie rozumianej zazdrości. Wszystkie nieprzyjemne sprawy łatwo wytłumaczyć w obliczu drogiej biżuterii, markowych ubrań i bogato wyposażonych apartamentów na Manhattanie. Przemoc rodzi strach. 

Na nieszczęście tego wątku, jego tłem jest wielki i cudowny Nowy Jork, wille z basenami, drogie imprezy i arystokracja Piątej Alei rodem z Gossip Girl (serialu, którego zdzierżyć mogłam jedynie pięć odcinków, by dać sobie z nim spokój na wieki). Nie oszukujmy się, historia ta jest prosta i naiwna, a oślepiające światła Miasta, Które Nigdy Nie Śpi, jedynie to potęgują. Dillon i Gavin zakrawają na milionerów, młodzi bogowie są właścicielami wielkich firm, na nasza miłosna parka wpada na siebie na każdym rogu Nowego Jorku (co przykładem Teda Mosby’ego jest wyjątkowo trudne, sami wiemy jak długo szukał tam matki swoich dzieci).

Collide to powieść, którą czyta się niezwykle szybko, jest pasjonująca pomimo swojej głupoty i wciągająca na parę dobrych godzin. Nie należy jednak do tego typu książek, podczas których lektury czujemy jak nasze szare komórki obumierają, jednak także nie wnosi nic nowego. I choć trochę sceptycznie do niej podchodzę, to czytanie sprawiło mi pewną przyjemność, a Emily, Dillon i Gavin byli na tyle zajmujący, bym nie zważała na pewne irytujące drobnostki. Collide to powieść przyjemna, płynna i wciągająca każdego w sposób, do którego nikt się nie przyzna.  

"Czasami niewłaściwe rzeczy prowadzą nas do właściwych ludzi."
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!