Nie ucz się przed studniówką. Koniecznie jedź na pielgrzymkę do Częstochowy. Ani się waż obcinać włosy. Czerwona bielizna i podwiązka są ważne. Tego nauczyłam się w minionych miesiącach i z radością obcięłam ponad połowę włosów w marcu, a podczas szkolnej wycieczki na mszę i desperackie modły, zrobiłam sobie dzień wolny i spałam do dziesiątej. A matura? Nie zdam. O nie.
Jestem zmęczona. Jestem zmęczona ośmiomiesięcznym przypominaniem o egzaminie dojrzałości (którego jeśli nie zdamy, czeka nas niechybna śmierć), o formułach, które powstały tylko dlatego, żeby zdanie owego testu nam uniemożliwić, jestem zmęczona widokiem repetytorium, zmęczona Panem Tadeuszem, Dziadami i innymi dziełami wszech czasów, których tknąć nie mogę choćby małym palcem, zmęczona wynikiem, którego choć jeszcze nie mam, definiuje mnie jako człowieka, a przynajmniej taka waga jest do niego przywiązywana. Dumnie wypinam pierś i chwalę się tytułem absolwenta liceum, co tak naprawdę nie ma znaczenia, ale jest odebraniem kolejnego dyplomu i uczestnictwem w zbyt długim i nieco żenującym zakończeniu klas trzecich. Ale cieszę się. Naprawdę się cieszę. Bo mogę w poniedziałek o jedenastej popijać herbatę i oczyszczać nieco umysł przed przyszłotygodniową Apokalipsą maturzystów. Na Facebooku kursy maturalne z polskiego czy innych przedmiotów (choć z tych rzadziej) pojawiają się niczym natrętne reklamy w Internecie, starsi znajomi apelują o spokój, bo przecież sesja to dopiero tragedia, a sami maturzyści zachowując względny spokój, pogrążają się w histerii. A czy ja histeryzuję? Jeszcze nie. Nie wykluczam, że dzień przed, nie będę wiedzieć nawet jak się nazywam, ale teraz zaskakuję sama siebie spokojem i organizacją czasu.
Nawet mniej narzekam. Nie jęczę, że dużo do nauki, nie narzekam, że czemu ja i śpię po nocach. Bardzo chciałabym mieć to już za sobą. Tak żeby dzień stał się nieco bardziej produktywny. Bo choć teraz doba to dla mnie hektolitry herbaty (zamiennie z kawą), kolejne vademecum, repetytorium, omówienie lektur i czasem jedynie dwugodzinna przerwa, którą daję sobie, by obejrzeć wieczorny mecz, to czuję, że nic nie robię. Ciągnie mnie niemiłosiernie do jakiejkolwiek formy działania, do planów, które mam na wakacje, do nowych miejsc. Gdziekolwiek, byle wyrwać się z własnych czterech ścian i ciepłego łóżka z ogromem poduszek. Bo choć jest tu całkiem wygodnie, a ja jestem zmęczona, to niezwykle monotonne jest to wszystko. W przeciągu tego miesiąca wyrobiłam perfekcyjną machinalność, odznaczam kolejne zrealizowane punkty, ale jednocześnie przewiduję wypalenie się, nawet zdania nie kleją mi się już tak, jak lubię.
Czym będzie dorosłość? Monotonią, znużeniem, złością, zawodem, rezygnacją z marzeń? Mam nadzieję, że nie, choć zwykle tak mi to sygnalizowano. Czy dorosłość będzie samodzielnym dokonywaniem wyborów i cieszeniem się samodzielnością? Poczyniłam pierwszy krok. Z kilku uczelni i kilkunastu kierunków zdecydowałam się na jeden. Jeden. Dość oczywisty dla mnie, jak na to teraz patrzę. Cieszy mnie to. Wątpliwości się rozwiały, sytuacja uprościła, a ja jestem ciekawa nieznanego. I mam nadzieję, że nieznane mnie nie zawiedzie i nie będzie ani trochę przypominać mi tego znanego. Bo zakładam, że nieznane będzie nieco bardziej dojrzałe, ogarnięte, skupiające się na rzeczach ważnych i użytecznych, na dobrej organizacji i małych przyjemnościach w odkrywaniu w sobie nowej, lepszej osoby. Liceum to taki śmieszny czas, rozumiecie? Czas, gdy wszyscy są względnie dorośli, choć nikt nie jest. Czas, gdy każdy wie lepiej, każdy jest mądry, choć wszyscy są głupi. I głupota ta niekiedy osiąga taki dziwny poziom, który jest absurdalnie nieadekwatny do dorosłości, o której wszyscy jesteśmy doskonale przekonani. Taki czas. Skończymy, wyjedziemy, zapomnimy. Będą ciekawsze rzeczy do roboty. I mam nadzieję, że przetrwamy to wszyscy.
Daję znać, że żyję. Że potrzebuję pewnego przebudzenia, powiewu świeżości, beztroski i dobrej książki. Nawiasem mówiąc, dobre książki nieustannie do mnie przychodzą, ale ja nie jestem teraz na tyle dobra, by ze spokojną głową się za nie zabrać. Nie żyjcie na wiecznym countdownie, to wykańcza. Kończymy pewną grę, zaczynamy bycie ludźmi dorosłymi (czyli mniej lub bardziej ogarniętymi niż dotychczas), a ja mam nadzieję, że umiem w to grać. I mam nadzieję, że ta gra będzie ciekawsza, bardziej ekscytująca i inspirująca niż Komnata tajemnic została otwarta napisane markerem na drzwiach w damskiej toalecie, plakaty imitujące internetowe memy podczas wyborów przewodniczącego Szkolnej Rady Uczniowskiej, kolejne diety i ćwiczenia w walce o szczupłą sylwetkę jako wartość nadrzędną i Gangnam Style na szkolnej akademii. Lubię myśleć, że jest jeszcze tyle rzeczy do odkrycia. Lubię pogrążać się w zadumie nad przyszłością, nad tym, co będę robić i czy w ogóle będę robić to, co chciałabym, jakich ludzi spotkam, jacy ludzie spotkają mnie, jakich niezwykłych zjawisk będziemy świadkami. Bo lepiej wierzyć, że będziemy. Że zobaczymy coś niezwykłego w czymś zwykłym.
Ważne, żeby nie było nudno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!