Czy byłam kiedyś tak poważnie zakochana, tak na zabój, tak, że świat nie istniał? Nie. Nastoletnia obsesja na punkcie wokalisty pewnego zespołu z Kalifornii się nie liczy, nie tutaj. I choć czasem sądzę, że jestem niezdolna do jakichkolwiek uczuć wyższych, to wciąż historia Jane Eyre mnie wzrusza, wciąż od czasu do czasu podczytuję sobie jakieś powieści z romansem w tle i po raz n-ty oglądam Wielkiego Gatsby’ego, bo przecież ta miłość taka piękna. Chwytają mnie stare historie. Historie klasyczne, powiedziałabym. Nie chwytają mnie natomiast te wszystkie dystopijne miłostki czy kolejny erotyk o wielkim pożądaniu równym wielkiej miłości. To nie tak. Ale co było na początku? Przed Panem Rochesterem, przed Darcym, przed Hugh Grantem, przed Ryanem Goslingiem, a nawet przed Romeo, ach, Romeo… Był Tristan. Była dwunastowieczna legenda. Była miłość zaprawiona eliksirem.
Tristan wyrusza na poszukiwanie właścicielki złotego włosa, którą poślubić ma król Marek. Siostrzeniec władcy Kornwalii odnajduje Izoldę Jasnowłosą i nadstawia karku, by wydostać ją z opresji. Matka Izoldy przekazuje towarzyszce córki magiczny napój. Napój, który rozbudzi miłość, pożądanie i zapewni szczęśliwe małżeństwo. Napój, który ma zostać wypity przez Izoldę i króla Marka. W trakcie podróży do Kornwalii, przyszła królowa wypija go wraz z Tristanem. Miłość, która nie miała prawa zaistnieć, prowadzi kochanków do zguby.
Nie sposób powiedzieć coś, co nie zostało powiedziane już wcześniej. Dzieje Tristana i Izoldy to legenda znana wszystkim. Ta o miłości, rycerzach, smokach i damach serca. Ta o kochankach, którzy nie mogą być razem. Ta, w której kobiety są piękne, długowłose, powabne i eteryczne. Jak to na baśnie, legendy i opowieści przystało. Mężczyźni to z kolei honorowi rycerze, którzy przez pół świata jechać będą, by spróbować swoich sił w starciu ze smokiem pilnującym wieży. W wieży uwięziona jest z kolei olśniewająca dziewczyna, ta jedna na milion, o której krążą legendy… a resztę i tak wszyscy znamy ze Shreka. Legendy o Tristanie i Izoldzie nigdy nie omawiałam za swoich szkolnych czasów, czyli chociażby ten rok temu, ze względów mi niewiadomych. Możliwe, że z ignorancji polonistki lub jej zaaferowania sprawami najwyższej wagi, możliwe, że zwyczajnie pamięć mnie zawodzi, ale do tego wolę się nie przyznawać. Dzieje Tristana i Izoldy nazywane są najpiękniejszą historią miłosną. Czy taka znów piękna może być miłość spowodowana eliksirem miłosnym? Bo dla jednego wzruszająca będzie ta Romea i Julii, dla innego ta z Titanica, a ja z kolei wybiorę pewnie powieść Charlotte Brontë. Tristan i Izolda to jednak ta wersja podstawowa. Ta, od której wszystko wyszło. Ta wieczna i tragiczna, ta esencja love story.
Również samo wydanie Dziejów Tristana i Izoldy zachwyca. Opowieść, odtworzona z dawnych legend i poematów, jest kolejną pozycją z cyklu powieści wielkich Wydawnictwa MG. Dzieje Tristana i Izoldy, w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, ukazały się w zilustrowane i w twardej oprawie. Tristana i Izoldę zna przecież każdy. Dawno, dawno temu, kiedy to głową sięgałam jeszcze stołu, zdarzyło mi się oglądać bajkę o tym samym tytule. Tobie, Czytelników, pewnie też. Była księżniczka, był rycerz na białym rumaku i była miłość. Naście lat później, głową sięgam już nieco wyżej, przeżywam historię tą w wersji drukowanej. Upajam się ładnymi, nieco archaicznymi słowami i już nie marzę o posiadaniu rumaka, tak jak robiłam to jako dziecko, ale uświadamiam sobie w ilu nowszych historiach ta tragiczna miłość ma swój cień. Bo to się powtarza. Niejednokrotnie. A myślę, że fajnie to znać. Fajnie czasem podotykać myślami skrawków legend dwunastego wieku.
"Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!