poniedziałek, 21 listopada 2016

Przenosiny: Pisanie o kulturze i jej braku

Drogi Czytelniku,

Od długiego czasu nie było mnie tu lub bywałam sporadycznie. Wiele z moich tekstów ukazuje się od kilku miesięcy na portalu Kultura w Krakowie, którego jestem redaktorką. Zbierając je wszystkie i dodając (mam nadzieję) własnych przemyśleń, przenoszę się na leworecznosc.wordpress.com i tam Cię również zapraszam. Nie zmieni się dużo, zapewniam, będzie o kulturze w nieco szerszym pojęciu.

Do zobaczenia!



niedziela, 16 października 2016

"Ślady" Jakub Małecki: Chodząc po wydeptanych ścieżkach

Jakub Małecki zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko prezentując poprzednią powieść „Dygot”. Nie zwalniając tempa, powraca z historiami bardziej kameralnymi i niedopowiedzianymi. Melancholijne opowieści o życiu i śmierci są fabularnym majstersztykiem. 

Tadeusz ginie, gdy kula rozrywa jego czaszkę. Jest wojna, lecz on nie umiera całkiem. Pewna jego część rozpoczyna wędrówkę i snuje opowieści w umysłach innych, a przy tym tworzy fabularną sagę o ludziach, choć nie do końca spokrewnionych, to splecionych ze sobą na różne sposoby. Akcja rzuca nas w wiele miejsc Polski, jesteśmy w Byczynie, w Kwilnie, a nawet w Warszawie. Kim jesteśmy? Jesteśmy światowej sławy modelką, wiejskim grajkiem, z którego się śmiano, jesteśmy wykładowcą na uniwersytecie i mamy romans ze studentką. „Ślady” to poszarpana, niepełna i nieprzewidywalna wędrówka przez życie, która dla każdego z bohaterów kończy się tak samo. 

Dziewiętnaście opowiadań, różni bohaterowie i jedna historia. Jakub Małecki przedstawia nam plejadę postaci zwyczajnych, które wiodą swoje przeciętne żywota. Autor głośnego w światku literackim „Dygotu” stawia tym razem, choć niekiedy podobnie jak poprzednio, na detale i z tych właśnie detali tworzy całość swojej powieści. „Ślady” to kompozycja krótkich opowiadań, których bohaterowie przeplatają się w całej książce. Każdy z nich walczy z codzienną zwyczajnością w niezwykły sposób i choć nie można tu wyróżnić żadnego z bohaterów, rodzina Czerskich pozostawia swój ślad w każdej z historii. Chronologia wydarzeń rozpina się od drugiej wojny światowej do lat obecnych, z rozmów wywnioskować można, że miały miejsce całkiem niedawno. 

Nie sposób uniknąć porównań do „Dracha” Szczepana Twardocha, bo jeśli tę pozycję mamy za sobą, rozpoznamy stwora unoszącego się nad każdym z bohaterów. I u Twardocha, i u Małeckiego dużą rolę grają siły natury. To często natura doprowadza do pewnych zdarzeń, również i do śmierci, i ta połączona z mocno rzeczywistą prozą, zachwyca czytelnika realizmem magicznym, który z nawet najbłahszych rzeczy stworzy fantastyczną historię. „Ślady” mówią więc z pozoru o śmierci, o odchodzeniu i sprawach dość fatalistycznych, co u każdego wygląda niemalże identycznie. Co ważne, we wszystkim tym błyska iskierka życia, czas pomiędzy narodzinami a śmiercią, na który to właśnie my mamy wpływ. Bo pomimo tej tajemniczości śmierci, nie wiadomo kiedy i w jaki sposób ona nadejdzie, sprawa jest dość prosta i to życie skrywa największą tajemnicę. U Małeckiego dominują rzeczy złe i smutne, wiele momentów jednak wzrusza i przypomina na swój sposób polską jesień – szarą i ponurą, lecz z czasem przytulną i zaskakująco malowniczą. 

Jeśli debiut Jakuba Małeckiego jeszcze przed Wami, radzę jak najszybciej nadrobić zaległości. „Dygot” dużo mniej przystępniejszy niż najnowsze „Ślady”, zachwycił mnie stylistycznie, był nowatorski i przeszywający niczym pierwszy mróz. „Ślady” nieco bardziej odrealnione, kontynuują egzystencjalne myśli „Dygotu”, mówią o śmiertelnych istnieniach i nieśmiertelnych wspomnieniach. Małecki pozostawia nas z myślą, że choć każde życie jest wyjątkowe, teraz, dla każdego z osobna, na przestrzeni lat nie pozostanie po nim nic jak tylko ślady. Często zatarte. 

"Życie z powieścią nie ma nic wspólnego." 


piątek, 13 maja 2016

"Niebezpieczne kłamstwa" Becca Fitzpatrick

"Niebezpieczne kłamstwa" to jak dotychczas najlepiej skonstruowana powieść Beccki Fitzpatrick. Wciągająca, z ciekawą intrygą i dynamicznymi bohaterami. Autorka zna się na rzeczy i wie, o czym młodzi chcą czytać.

Stella Gordon spędza lato w Thunder Basin. Ani imię, ani miejsce zamieszkania nie są tymi prawdziwymi. Siedemnastolatka została bowiem objęta programem ochrony świadków i tym samym zmuszona jest porzucić dawne życie. Dziewczyna buntuje się i nie chce kłamać, lecz dla własnego bezpieczeństwa zamierza zamieszkać w tak innej niż Filadelfia, małej mieścinie pod dachem emerytowanej policjantki. Stella zerwała wszelkie rodzinne kontakty, rozstała się z kochającym ją chłopakiem, który również był zamieszany w tę sprawę i przybyła do obcego miasta wieść życie obcej osoby. Zagrożenie jeszcze nie minęło, a i Stella nie może czuć się całkowicie anonimowa. 

Becca Fitzpatrick jest amerykańską pisarką literatury Young Adult, która zaskarbiła sobie serca czytelników bestsellerową trylogią „Szeptem”. Jej najnowsza powieść reklamowana jako thriller, zawierać ma wątek kryminalny, kartel narkotykowy i bohaterkę objętą ochroną rządową. Jak Fitzpatrick odnajdzie się w powieści z dreszczykiem? I jak rzeczywiście trzymająca w napięciu będzie jej nowa książka? 

„Niebezpieczne kłamstwa” jako historia ma świetne tło. Przeszłość Stelli jest czytelnikowi znana, przybliżona jest tu postać matki borykającej się z nałogiem narkotykowym i jej chłopak, Reed, który jest niemal obecny w większości powieści. Stella zatrzymuje się u Carminy, byłej pani policjant, której jawnie nie darzy sympatią. Buńczuczna nastolatka przedstawia krytycznym okiem całe Thunder Basin, jego społeczność i swoją opiekunkę. Nienawidzi każdej sekundy swojego nowego życia. Jednocześnie jest świadoma powagi sytuacji i pomimo wdzięczności za opiekę, nie ułatwia zadania ani trochę ludziom za nią odpowiedzialnym. To czyni ją niezwykle dziecinną, choć siedemnastolatka nie jest już przecież dzieckiem. Young Adult ma to jednak do siebie, że bohaterowie dojrzewają w trakcie trwania akcji powieści. 

„Niebezpieczne kłamstwa” nie mają jednak tylu zwrotów akcji, ile sugerowałby zarys powieści. Czytelnicy oczekujący mrożących krew w żyłach opisów będą zawiedzeni, bowiem historia Stelli obraca się w dość schematyczną obyczajówkę. Thunder Basin, które miało być jedynie przystankiem w życiu dziewczyny, staje się jej przyjaźniejsze, zyskuje ona przychylnych jej ludzi, ale i wrogów. Akcja powieści jest jednakże absorbująca, a wraz z zainteresowaniem czytelnika losami głównej bohaterki, idzie sukces powieści. Jako YA „Niebezpieczne kłamstwa” spisują się fantastycznie. Becca Fitzpatrick bezproblemowo trafia w gusta młodego czytelnika i można z jej powieściami spędzić przyjemne godziny. 


„Troska o drugą osobę to przejaw słabości. Jeśli zależy Ci na kimś, stajesz się podatny na ciosy. Masz coś do stracenia."

 

wtorek, 10 maja 2016

"Podróże z owocem granatu" Sue Monk Kidd, Ann Kidd Taylor

„Podróże z owocem granatu” to nie tylko zapiski z wypraw do Grecji, kraju urokliwego i niemalże mitycznego. To również historia o indywidualnej, lecz zawsze wyjątkowej więzi pomiędzy matką i córką. Także o poszukiwaniu siebie, o godzeniu się ze zmianami, o pewności siebie. 

Kiedy Demeter dowiedziała się, że jej ukochana córka została porwana w zaświaty przez Hadesa z powodu zerwania zakazanego kwiatu, okryła świat żałobą. Bogini w rozpaczy odebrała ziemi płodność. Zaniepokojony Zeus rozkazał uwolnić Persefonę. Zasada była jedna – dziewczyna nie mogła nic spożyć w królestwie zmarłych. Podstępnie Hades poczęstował Persefoną owocem granatu, a zjedzony przez nią owoc, związał ją na zawsze z królem zaświatów. Dlaczego mit ten jest tak ważny w tej powieści? 

„Czarne skrzydła”, „Sekretne życie pszczół” i „Opactwo świętego grzechu”. Te trzy powieści Sue Monk Kidd ukazały się dotychczas na polskim rynku. Tym razem Wydawnictwo Literackie proponuje powieść nieco inną, bardziej intymną i autobiograficzną. Bestsellerowa autorka w „Podróżach z owocem granatu” wraz z córką zwiedzi mityczne miejsca Grecji, Francji i Turcji. Opowiedzą o wielu rzeczach, które nurtują kobiece umysły. O tym, co czuje młoda dziewczyna u progu dorosłości, a co za tym idzie rozkwitu kobiecości i o tym, jak matka odczuwa syndrom opuszczonego gniazda i jak przeżywa kryzys wieku średniego. Dwie kobiety, dwa pióra, dwa punkty widzenia. Dwie pisarki, ostatecznie. Sue i Ann piszą o inspiracjach, o refleksji nad własnym życiem i wyborem kolejnej ścieżki. O tym, co czeka na końcu. 

Sue Monk Kidd w „Podróżach z owocem granatu” daje się poznać z nieco innej strony, ze strony matki i kobiety. W czasie pisania tych swoistych pamiętników, jest na krótko po pięćdziesiątych urodzinach. Zmierzyć się musi z zupełnie inną rolą, niż dotychczas, przechodzi menopauzę, traci gdzieś swoją kobiecość i czuje, że nieubłaganie zbliża się do, jak sama to opisuje, Starej Kobiety. Sue była już matką, dziś jej córka jest samodzielną młodą kobietą, która wiedzie własne życie. Ann Kidd Taylor również stoi na rozdrożu. Wciąż pyta siebie co dalej robić ze swoim życiem, kim się stać, czy jest gotować wyjść za mąż i dlaczego nie czerpie z niczego satysfakcji. Kobieta pod okiem czujnej matki mierzy się z wewnętrznymi demonami, z pragnieniem szczęścia i pójścia krokami własnej opiekunki. „Podróże z owocem granatu” to zarówno jej debiut, jak i inicjatywa. 

Co poruszą i jak zmuszą do refleksji te pamiętniki z podróży do Grecji pań Kidd? Dla każdego znaczyć będą one co innego, lecz jest to powieść czysto kobieca. Powieść pokoleniowa, dla matki i córki, w której znaleźć można wskazówki do rozwiązania problemów różnych etapów w naszym życiu. Sue Monk Kidd była dla mnie przede wszystkim autorką pięknych słów, niezwykłych opisów subiektywnie świętych miejsc i szkiców refleksyjnych bohaterów. Niejednokrotnie przenosi czytelnika w pewną utopię, napawa wewnętrznym spokojem i całkowitą utratą poczucia czasu. W „Podróżach z owocem granatu” Ann jest na zupełnie innym etapie własnej podróży, czy dotrze do realizacji własnych marzeń właśnie przez pogłębienie więzi z najlepszą przyjaciółką? 

"I realize I'm still trying to work out the boundaries. How to love her without interfering."

 

sobota, 7 maja 2016

"Klaśnięcie jednej dłoni" Richard Flanagan

„Klaśnięcie jednej dłoni” to kolejna powieść jednego z najwybitniejszych współczesnych australijskich pisarzy. Richard Flanagan nagrodzony Bookerem za głośne „Ścieżki północy” daje się poznać w początkach pisarskiej kariery. Prezentowana przez Wydawnictwo Literackie powieść opowie o emigrantach krajów europejskich, którzy szczęścia szukać będą w różnych zakątkach świata, nawet w Polsce. 

Nie ma rzeczy, której ojciec nie zrobiłby dla swojej córeczki. Cóż, Bojan nie jest takim ojcem. Nie okazuje miłości, nie otacza jedynego dziecka ciepłem, nie daje mu poczucia bezpieczeństwa. Sonja zostaje na długie godziny w samochodzie. Bojan wychodzi do baru. Upija się. Znów. Dziewczynka w swoim zaledwie kilkuletnim życiu nauczyła się, by nie pokazywać, że czuje, że myśli, że jej zależy. To mechanizm obronny. Codzienne bicie, krzyki i alkohol. Dlaczego? Matka Sonji wyszła z domu i już nigdy nie wróciła. Ojciec nigdy nie potrafił okazywać uczuć. W końcu 40-letnia Sonja jedzie z Sidney, w którym zamieszkała na stałe, do tasmańskiego miasteczka z dzieciństwa. Czy uda jej się nawiązać dawno już pogrzebaną relację z ojcem? 

Akcja powieści toczy się na dwóch czasowych płaszczyznach. Jednocześnie poznajemy zdarzenia z lat 50. i 60. oraz z dwóch lat 1989-1990, kiedy to Sonja staje przed trudnymi życiowymi wyborami. Poznając we wcześniejszych latach dzieciństwo kobiety, wiemy, co ją ukształtowało i co rzutuje na teraźniejszość. Tasmania jest oczyszczeniem. Sonja pozwoli sobie na słabość, na łzy, na niezdecydowanie. Walczyć będzie także z miłością i nienawiścią do ojca. Kiedy Sonja zostawiła Bojana, była dziewczynką, która straciła matkę. Po ponad trzydziestu pięciu latach sama rozważa porzucenie własnego dziecka i przerwanie ciąży. Tasmania pomaga jej podjąć decyzje w teraźniejszości, zrozumieć przeszłość i skonfrontować mieszane uczucia wobec siebie, wobec ojca, wobec mężczyzn w jej życiu. 

„Klaśnięcie jednej dłoni” to powieść niełatwa, choć dynamiczna. Jej ciężar tkwi bowiem w poruszanych tematach, które bądź co bądź wciąż są aktualne. Trauma wojenna, emigracja, relacje rodzinne i poszukiwanie siebie nie tylko w czterech ścianach domu, a wędrówka po całym świecie. Flanagan tworzy postacie wewnętrznie rozdarte, na rozdrożach, bohaterów zarówno silnych i słabych psychicznie. Ale Flanagan to nie tylko piękno codziennych dramatów, to również piękne słowa. Australijski pisarz posługuje się językiem niemalże poetyckim, pełnym barwnych opisów i słów choć oczywistych, to zapadających w pamięć. Co więcej, sam tytuł, czyli „The Sound of One Hand Clapping” oznaczać może „pytanie bez odpowiedzi”, to fraza bez znaczenia, bo klaskać można tylko obiema dłońmi. 

„Klaśnięcie jednej dłoni” to po prostu powieść o miłości, odrzuceniu i autodestrukcji na wielu poziomach życia. Opowieść Flanagana wzrusza, zasmuca i ściska gardło. Gdy śnieżną nocną 1954 roku Maria Buldi wychodzi z domu zostawiając męża i małą córeczkę, Flanagan niespiesznie rozpoczyna snucie historii odkrywając kolejne karty z życia Sonji. „Klaśnięcie jednej dłoni” to powieść może nie tak absorbująca jak „Ścieżki północy”, którą polscy czytelnicy mieli już okazję poznać, ale równie intrygująca i potwierdzająca literacki kunszt Richarda Flanagana.

"Miłość to most. A bywają ciężary, co most pod nimi pęka."

 

piątek, 29 kwietnia 2016

"Tylko ty" Federico Moccia

Federicco Moccia powraca z nową powieścią. Po międzynarodowym sukcesie „Trzech metrów nad ziemią” i innych romansów, urósł do rangi Nicholasa Sparsa swojego kraju. Moccia podbija inne kraje, Sparks, miej się na baczności. 

Młody Nicco to Włoch z krwi i kości. Do szczęścia wystarczyłaby mu filiżanka prawdziwego cappucciono i słodkości z cukierni za rogiem. Ma za sobą związek z wyjątkową dziewczyną, z którego wyleczyć mu się pomagała śliczna Polka. Wakacyjny romans z Anią przerodził się w coś więcej niż przelotne zauroczenie. Nicco wyrusza wraz z przyjacielem w podróż po Polsce. Odwiedzą stolicę, zabytkowy Kraków i Morskie Oko. Goniąc za obiektem westchnień po obcym kraju, Nicco i Gruby znajdą o wiele więcej niż się spodziewali. Czy na włoskiego romantyka czeka happy end?

Pamiętacie „Trzy metry nad niebem”? Tak, to ta cudowna opowieść, która podbiła serca czytelników i widzów na całym świecie. Przeczytana, pokochana i w końcu zekranizowana atakowała mnie swoją okładką i kadrami filmu na portalach społecznościowych. „Trzy metry nad niebem” była historią o szaleństwach miłości, nieracjonalnych wyborach i absurdami między wierszami. Koniec końców jednak zabrała mi kilka godzin, by ją przeżyć, trochę skrytykować i ponarzekać. Z perspektywy czasu widzę jednak powody, dla których porwała tyle zachłannych nastoletnich umysłów. Trzeźwości myślenia nie straciłam, z Moccią spotkałam się ponownie i na szczęście czy nieszczęście „Tylko ty” nie odbiega tak bardzo od najpopularniejszej powieści włoskiego pisarza. 

Federico Moccia nie ma problemu z tworzeniem swoich bohaterów. Każdy jest jakiś, ma określone cechy, wiemy, czego możemy się spodziewać po danej postaci i nie mylimy się w tym, kto jest kim. Zdaję sobie sprawę z tego, że poczucie humoru Włochów odbiega od naszego, a dowcipy nawet przetłumaczone na ojczysty język nie brzmią, nie bawią i sprawiają wrażenie infantylności. Nicco i Gruby przerzucają się docinkami, wplątują się w miłosne dywagacje i nawiązują wielojęzykowe dialogi z innymi bohaterami. Szczególnie mylące jest to, gdy znajdują się w Polsce. Efekt? Językowy rozgardiasz, bezsensowne wypowiedzi, nieco sztywne dialogi. Nieziemsko piękne w oczach Włochów Polki, agencja modelek i warszawska para homoseksualistów ze środowiska artystycznego skutecznie odwracają od tego uwagę. 

Federicco Moccia ma jednak problem z opisywaniem miejsc. Nie poczytamy o tym, jak wygląda warszawska starówka, Pałac Kultury i Nauki, gdzie znajduje się Costa Coffee, w której bohaterowie pili kawę, ulica, przy której znajduje się hotel w Krakowie. Ja to wiem, ba, sama chodziłam ulicami, którymi wędrują Nicco z Grubym. Wiem, którędy jechali do hotelu z dworca, wiem, jak wygląda okolica mieszkania Ani, wiem, jak wygląda galeria, w której robi zakupy. Autor podrzuca czytelnikowi nazwy ulic nie mówiąc jak wygląda sceneria akcji. Ja to wiem, choć w Krakowie można wybrać bardziej urokliwe miejsca niż Bronowice Wielkie, ale skąd włoski czytelnik ma to wiedzieć? 

„Tylko ty” nie jest opowieścią życia, nie naznaczy w pewien sposób czytelnika i nie rozczuli tak, jak w moim przypadku, robi to chociażby „Notting Hill”. I choć romans pomiędzy polską modelką Anią a młodym Włochem jest równie prawdopodobnym jak apokalipsa w przyszłym tygodniu, to niemalże kłamstwem byłoby nie zaznaczyć, że powieść pochłonęłam w jeden dzień. „Tylko ty” sięga czasem granic absurdu, lecz jest to przecież tylko młodzieżowy romans. 

"Przeznaczenie można zmienić, każdy dzień jest inny, trzeba walczyć o zwycięstwo. Jesteś budowniczym własnego szczęścia, bo każdy dzień jest twój."

 

czwartek, 24 marca 2016

"Wigilijne psy i inne opowieści" Łukasz Orbitowski

Tajemnicze przesyłki, taksówkarze samobójcy, opuszczony wieżowiec i przekręt kończący przyjaźń. Łukasz Orbitowski, laureat Paszportu Polityki, ponownie w opowiadaniach. „Wigilijne psy i inne opowieści” to drugie wydanie historii pisanych lata temu. Groza, horror i Kraków w tle. 

„Nasze bloki są zaje…” śpiewają dzieciaki wychodzące z podstawówki. Mijają niskie szarobrązowe i odrapane budynki osiedla, rozchodzą się w różne strony, a niektóre z nich podążają w kierunku pawilonu. Tam kupują chemiczne chipsy i barwione napoje, machają ręką do pana Wieśka, który nieustannie sączy własne napoje wyskokowe i zagaduje panią Halinkę zza lady. Idą dalej. Przechodzą koło śmietników, odgrodzonego placu pełnego szarych worków, szarych kotów, szarych foteli i stert szarych ubrań. Mijają boisko przy technikum, gdzie będzie się toczyć ich całe nastoletnie życie, gdzie mają miejsce pierwsze pocałunki, poważne rozmowy o życiu i mini libacje alkoholowe gimnazjalistów. Dzieciaki idą dalej. Dłubią ziarna słonecznika, skorupki zostawiają za sobą, zaraz „skitrają” paczkę papierosów przed starymi i wejdą do bliźniaczo podobnych budynków. 

Bieżanów, czyli „bierz za nóż”, pisze Orbitowski. Bieżanów to dzielnica-legenda, najgorsza, na jaką można trafić w Krakowie, postrach przyjezdnych i blokowisko, w którym nie uświadczysz ani jednego funkcjonariusza policji przez całe swoje życie. Ot, tyle zdążyłam się dowiedzieć, zanim autor spotęgował to uczucie grozy, horroru Bieżanowa i obrzeży Krakowa, gdzie rezydują jedynie bezdomni i cztery psy. „Wigilije psy i inne opowieści” to zbiór opowiadań o zdarzeniach strasznych, o miejskich legendach, o tych absolutnie nieturystycznych miejscach Krakowa, o ludziach, z których wychodzą potwory. Łukasz Orbitowski napisał je lata temu, kiedy był młody i gniewny, jeszcze mocno zakorzeniony w literaturze horroru. „Wigilijne psy i inne opowieści” to geneza dorobku autora, która zachwyca i paraliżuje. 

Czytając „Wigilijne psy…” poczułam się swojsko. Nie ma patosu, jest prawdziwie, czasem brzydko, często bez nadziei. To obrazy mniej lub bardziej zapadające w pamięć, lecz wszystkie potworne, wszystkie historią przypadkowego przechodnia. Nie zrozumcie mnie źle, Kraków to piękne miejsce. Szczególnie Rynek w lecie, gdy słońce świeci, przy Mariackim są ludzkie-posągi, dorożki wożą turystów, a dzieci gonią gołębie wokół straganów, gdy w tle tego obrazka rozbrzmiewa hejnał. Marzenie turysty. 

Uwaga, wsiadamy w 143, kierunek Bieżanów. To gdzieś za bieżanowskim węzłem jest zjazd na Wieliczkę i to tam rozgrywa się akcja „Kacpra Kłapacza”. To opowieść o martwym wieżowcu, o ruinie, która zdaje się żyć jedynie podczas ulewy. Kacper to dom ludzi przegranych, tych straconych, którzy zaszywają się na czwartym piętrze w mieszkaniu o dziurawych ścianach i tekturowych drzwiach. Brzydko? Wycieczka na Azory, linia 173. Mijamy miasteczko AGH, Czarnowiejską i Lea, gdzie wędrowali bohaterowie Orbitowskiego. Na Azorach ostrożnie, można dostać w zęby. Wróćmy taksówką. „Opowieść taksówkarska” zaczarowała mnie, przeczytałam ponownie. Gdzie tkwi tajemnica samobójstw taksówkarzy? 2,80 zł za taryfę nocną. Dość Krakowa? Jedziemy na dworzec, który późnymi wieczorami pełen jest zmęczonych podróżnych z wielkimi plecakami, gołębi i, znów, bezdomnych. Te grupki wesołych dworzan usytuowane są głównie pod peronem pierwszym. Wsiadamy do pociągu. Tego w kierunku Katowic, tego, którego Orbitowski nazywa „Kiblem”. Jest zimno, mocno trzęsie i trochę śmierdzi. O tym mowa w „Sercu kolei”, opowieści o mordercy pasażerów PKP. 

„Wigilijne psy i inne opowieści” to proza mocna, męska i polska. Widać początki stylu Orbitowskiego, nie wszystko jest idealnie, nie wszystko dopięte na ostatni guzik. Bezsprzecznie opowiadania te mają swój klimat, bo trochę w nich z baśni, trochę z horroru i dużo z życia. Bohaterowie stoją często na rozdrożu, dojrzewają, dokonują złych wyborów, kierują się pychą. A to gubi. Groza blokowisk nie zawsze jest taka straszna. Autor wydobywa z nich jednak wszystko, co w nich najgorsze. Nie zawsze musisz drżeć na dźwięk słów Bieżanów, Prokocim czy Kurdwanów. Łukasz Orbitowski tworzy z nich scenerię swoich opowiadań i pokazuje świat diametralnie różny od widoku Rynku Głównego z pocztówki. 


wtorek, 8 marca 2016

"Dekameron" Giovanni Boccaccio

Dziesięć dni, dziesięć osób i sto opowieści. Dekameron Giovanniego Boccaccia nie bez przyczyny przez wiele lat figurował w spisie ksiąg zakazanych. Zakazany owoc, lektura z liceum, przekrój społeczeństwa włoskiego renesansu. XIV-wieczne historie traktują o miłości, zdradzie i namiętnościach w czasach im niesprzyjających. Boccaccio odarł z ułudy i kłamstw piękne, prawdziwe i, co prawda, zabawne przypadki we florenckich nowelach. 

Był rok 1348, gdy we Florencji szalała zaraza, a grupa dziesięciu urodzonych szlachetnie florentczyków udała się na poszukiwanie schronienia przez chorobą. W ciągu dziesięciu dni opowiedziano sto historii. Historii miłosnych, romantycznych, skandalicznych i niezmiennie naznaczonych ludzkimi ułomnościami. Siedem pań i trzech młodzieńców po kolei wybierało tematykę opowieści dzień po dniu. Stworzyli oni przekrój społeczeństwa ówczesnych Włoszech, od szlachty po biedotę, od zaaranżowanych małżeństw po szalone romanse, od miłostek tragicznych w skutkach po radosne happy ever after. W historiach Boccaccia roi się od erotycznych przygód zarówno pięknych par, jak i kontrowersyjnych zdarzeń w życiu duchowieństwa. 

Dekameron to dzieło niezwykłe. To skarb włoskiej literatury, to ponad kilkusetstronowe tomiszcze, to słowa, którymi Boccaccio dalece przekroczył granice etyki swoich czasów. Nie obawiał się wykraczania poza małżeńskie łoże i z lekkością pisał o cielesności. Jego postacie, tak barwne i ludzkie, targane namiętnościami poszukują przyjemności, poddają się pożądaniu i nie zważają na konwenanse. Nie mają wstydu, hołdują naturalnym instynktom i pięknu. W nowelach postacie odzwierciedlają pewne cechy, są szczere, niektóre przebiegłe, inteligentne, sprytne, odważne lub komuś poddane. Każda z nich jest odrębną historią, dłuższą lub krótszą, są opowieści romantyczne, także te pikantne, rubaszne, kontrowersyjne czy też rozbrajające humorem i zwrotem akcji. 

Nie bez powodu Dekameron i dziś leży na księgarnianej półce. Jest on niezwykle bogatą kopalnią motywów, nieśmiertelnych historii i obyczajowych ciekawostek. Na szczególną uwagę zasługuje tu nowela pt. Sokół, która stała się podstawą dla teorii sokoła Heyse’a, czyli noweli idealnej, jej klasycznej kompozycji. Dekameron wydany po raz pierwszy około 1470 roku szokował i wywoływał rumieńce na policzkach dam. Dziś może nie dostarczy już aż takich emocji, lecz opowieści ironiczne i krytyczne wobec ówczesnych społeczeństw Włoch, wciąż są fantastyczną rozrywką. Renesansowe historie opowiadane na nowo są wciąż żywe. 

"Od pocałunków usta nie bledną, a raczej odnawiają się jak księżyc."

 

poniedziałek, 29 lutego 2016

"Zawsze nie ma nigdy" Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak

"Teraz czytam powieści Philipa Rotha – on właściwie olewa konstrukcję, pisze raczej moralitety z sędziwym bohaterem w roli głównej. Facet po sześćdziesiątce, nauczyciel, wplątuje się w romans ze swoją uczennicą. (…) Roth, który w tej chwili jest po osiemdziesiątce, najwyraźniej należy do plemienia niestudzonych, którzy uważają, że najpierw jest długa młodość, a potem krótka starość i śmierć.", czytam i kiwam w porozumieniu głową zerkając na własną kolekcję dzieł Rotha. Są to książki o szczególnej estetyce, a raczej jej braku. Podobnie mam z Jerzym Pilchem. Bo jego to od razu da się poznać po gorzkości wyrazu. 

Kiedyś na zajęciach określiłam obejrzany film jako mocno osadzony w estetyce Pilcha. Spotkałam się w uniesionymi w zaskoczeniu brwiami wykładowczyni na zestawienie takiego wyrażenia, ale i chyba zrozumieniem. Bo z tą moją estetyką Pilcha jest tak, że jest to estetyka brzydka, szara, boleśnie prawdziwa i taka krakowska, gdy tu wszystko przykrywa smog, a w dodatku pada deszcz. Powieści Pilcha wciąż odbijają mi się echem w głowie, a jeden z moich ulubionych polskich filmów, „Pod mocnym aniołem”, dał mi swego czasu porządnie w twarz. Boli do dzisiaj. Dla sportu przechadzam się czasem ulicą Felicjanek, krokami Więckiewicza. Dla sportu przeczytałam także Zawsze nie ma nigdy. Bo krótkie, bo wywiad, bo będzie łatwo i przyjemnie. Przepadłam. 

Zawsze nie ma nigdy to wywiad rzeka do przeczytania na raz. Ku mojemu zaskoczeniu, Pilch otwiera się nieco bardziej, dopuszcza czytelnika rozmowy do myśli wciąż jednak częściowo ukrytych czy to za sprawą znużenia tajemniczością, czy to swojej rozmówczyni. Mówi o czasach studiów, mieszkaniu w Wiśle, w Krakowie, o pisaniu do Tygodnika Powszechnego, o bibliotece swojej i cudzej, o warszawskich spacerach. Pilch mówi także o samotności i o literackich fascynacjach, co pochłonęło mnie najbardziej. Nazwiska znane i cenione, dzieła przeczytane i te, których nieprzeczytania się wstydzę. Pojawiają się także osoby, które dla mnie już nieosiągalne, niemalże nierzeczywiste, dla Pilcha były jednak codziennością, epizodem w życiu. Przewija się gdzieś tu Barańczak, loteryjki Szymborskiej, konflikt Herberta i Miłosza, słowa księdza Tischnera. 

Wywiad jest zapisem z rozmów między marcem a sierpniem ubiegłego roku. Jerzy Pilch rozmawia z Eweliną Pietrowiak, wieloletnią przyjaciółką i byłą partnerką. Pisarz jest i ironiczny, i poważny. Pozwala sobie na dowcipy, anegdoty, ale przy niektórych pytaniach pozwala sobie na zrzucenie maski i obnażenie własnych emocji. Szczególnie, gdy mowa tu o samotności, chorobie, życiowych wyborach. Całkiem serio mówi tu o jest biografii, która, wierzę, że jest już w trakcie realizacji, oraz pracach nad własną autobiografią, które wstrzymał. Erudycja, inteligencja i delikatny pisarski ekshibicjonizm wzbogacony jest czarno-białymi fotografami z życia Pilcha, dzieciństwa, czasów krakowskich i warszawskich. Co więcej? Pokora? Rozliczenie? Brak kreacji? Zawsze nie ma nigdy zaabsorbuje szczególnie czytelników autora Bezpowrotnie utraconej leworęczności i Spisu cudzołożnic. Rozmowa ta mogłaby się ciągnąć w nieskończoność i nie brakłoby tematów. Mam niedosyt. Słuchać pana, panie Pilchu, mogłabym jeszcze bardzo długo. 

"Młodość przygląda się starości zawsze z tym samym rodzajem iluzji - zdaje się jej, że jest wieczna, wiecznie zdrowa, że wie, jak naprawić świat."



[Recenzja również na kulturawkrakowie.pl, zapraszam!]

piątek, 26 lutego 2016

[ROZDANIE] "Klaśnięcie jednej dłoni"

Dzień dobry! Końcem tygodnia mam dla Was rozdanie, w którym do wygrania jeden egzemplarz nowej na polskim rynku powieści Richarda Flanagana. Znacie już zapewne Ścieżki północy, książkę, za którą autor otrzymał nagrodę Bookera w 2014 roku. Jej recenzja tutaj, informacja od wydawnictwa o Klaśnięciu jednej dłoni tutaj, a na blogu już wkrótce jej recenzja. Zapraszam na rozdanie, reguły poniżej, zamykamy 11 marca. Wyniki 12.03!

1. Organizatorem jestem ja, autorka bloga Ja subiektywnie, a nagroda przyszła do mnie w formie egzemplarza od Wydawnictwa Literackiego.
2. Konkurs trwa od 26.02.2016 do 11.03.2016.
3. Zwycięzca zostanie poinformowany drogą mailową i będzie miał 5 dni na podanie adresu do przesyłki. W przypadku, gdy dana osoba się nie zgłosi, zwycięzca zostanie wylosowany ponownie.
4. Nagrodę wysyłam tylko na adres znajdujący się na terenie Polski.
5. Nagroda nie podlega wymianie.
6. Aby wziąć udział w konkursie należy pod tym postem wyrazić chęć udziału, napisać swoje imię/nick oraz podać adres e-mail lub wysłać zgłoszenie na mój adres e-mail: lizabelliie@gmail.com.
7. Byłabym wdzięczna za dodanie na swoich blogach baneru podlinkowanego do tego posta.
8. Będzie mi bardzo miło, gdy polubicie fanpage - tutaj
9. Do konkursu można zgłosić się tylko jeden raz, a każda osoba ma jeden głos i równe szanse w losowaniu.
 

niedziela, 21 lutego 2016

Scenariusz dla moich sąsiadów

Poniedziałek, godzina 18. Samolot podchodzi do lądowania. Ponad chmurami widzę ciężki śnieg. Zmieniamy wysokość, bliżej ziemi porządnie leje. Witamy w Polsce, mówię do siebie i zerkam z powątpiewaniem na moją lekką kurtkę i trampki na nogach. Nie wychodzę, nie. Zabierzcie mnie tam z powrotem. Rozbrzmiewają oklaski. Wylądowaliśmy. Zwyczaj, którego nigdy nie rozumiałam i teraz, już na pokładzie samolotu, wciąż nie rozumiem. Przecież to ich praca, żeby nie doprowadzić do śmierci tych wszystkich ludzi. No nie wiem… spodziewaliście się czegoś innego, klaszczący ludzie? Z drugiej strony, myślę sobie, znam kilku pilotów. Ba, właśnie spędziłam weekend w ich towarzystwie i niezmiennie twierdzę, że wszyscy mają w sobie jakiś mały pierwiastek szaleństwa. Krakowskie lotnisko, hala przylotów. Ciągnę za sobą walizkę, niosę w niej kilka ciuchów, wypycham kieszenie wspomnieniami, złudzeniami, niespodziankami i hiszpańskim powietrzem. Spoglądam na ulewę na zewnątrz i już niemal czuję przemoknięte buty. Musiałam wyglądać bardzo nieszczęśliwie, bo ochroniarz mnie zaczepił i poprosił o dowód. Spokojnie, panie ochroniarzu, jestem niegroźna. Ja tylko właśnie zakończyłam swoją pierwszą i samodzielną wyprawę za granicę. Ja tylko wciąż trochę w szoku. 

Miałam nic nie pisać. Bo nie wiedziałam jak, bo nie wiedziałam o czym, bo chyba trochę leczyłam mentalnego kaca po zachłyśnięciu się wspaniałościami. Ludźmi, kulturą, jedzeniem. Miałam też nie pisać, bo i tak moi znajomi już uważają mnie za osobę niezbyt zrównoważoną. Możliwe, że od momentu, gdy wszem i wobec zakomunikowałam, że po sesji lecę do Hiszpanii, ale nie wiem jak się lata, jak się korzysta z lotniska, jak się pakuje czy jak się mówi po hiszpańsku. A to ostatnie szczególnie zabolało, gdy podczas mojego pierwszego lotu cała obsługa radośnie świergotała po latynosku. Nauczę się hiszpańskiego, obiecałam sobie i kumplowi, który zaczął mnie przedstawiać swym latynoskim znajomym. Nie nauczyłam się jednak wiele ponad proste powitania, co nie dawało mi dużego pola do popisu. To zemsta za te wszystkie wspólne tygodnie w Polsce, Miss Polonia, powiedziałam sobie. 

Niedziela, popołudnie. Przełom. Bo wiecie, czasem te babcie w tramwaju potrafią powiedzieć Ci coś, co będzie już do końca dnia rozbrzmiewać w głowie i siać spustoszenie. Dwadzieścia minut jazdy tramwajem do domu. Na jedną z odleglejszych od centrum dzielnic Krakowa, czy jak to bezceremonialnie wygłasza mój przyjaciel, na krakowskie zadupie. Babcia staruszeczka sadowi się obok mnie. Rozpoczyna wywód od narzekania na najnowszy krakowski tramwaj, który jest tak wypasiony, że niczego mu chyba nie brakuje oprócz cateringu. Bo wie pani, te dzisiejsze trzydziestolatki to takie zimne są, nie ma co z nimi pogadać, mówi, wy, młodsze, to jakieś bardziej otwarte na rozmowę, ale to ja tym facetom współczuję, co z tymi babami żyć muszą. Śmieję się serdecznie, bo babcia i ma trochę racji, i dobra jest w opowiadaniu. Wymienia jeszcze parę spostrzeżeń i rzuca znienacka A pani to się często śmieje?, a ja nie wiem co odpowiedzieć. Mówię, że chyba tak, a zresztą to mnie rozśmieszyła. Bo ci co się najwięcej śmieją, to najsmutniejsi, mówi, o, mój przystanek. Wysiadając patrzy na mnie jeszcze raz i mówi A pani to życzę, żeby sobie pani racjonalnego faceta znalazła, może się jeszcze spotkamy. Do widzenia, bąknęłam pod nosem, bo cała ta przelotna rozmowa zrobiła się nieco dziwna. 

Mogłabym pisać felietony. A raczej chciałabym. Bo chyba jeszcze nieco brak mi polotu. Ale felietony może nie takie jak Carrie Bradshaw, lecz będzie ona moim punktem zaczepienia, bo maniaczę ostatnio Seks w wielkim mieście i uświadamiam sobie, że jestem już trochę stara. Że te nastoletnie latka się kończą. Felietonów tak jak Carrie bym nie pisała. Jej zaangażowany research wykończyłby mnie psychicznie. Bo ona to wygląda na taką, która kilka razy lubi popełnić ten sam błąd. Może ja też nieco…? Lubię popełnić ten sam błąd pięć razy, bo tak. Tak, żeby wiedzieć. Bo nawet nie do końca wiem czego chcę. Bo jest fajnie, siedzimy z pilotami, jestem w Hiszpanii, spaceruję wybrzeżem, a wieczorem piję piwo. A potem już nie wiem co się dzieje, bo około pierwszej w nocy do klubu uderzają jak jeden mąż tłumy, zaczyna grać dziwna muzyka, wszyscy zaczynają podskakiwać i są spoceni i napaleni. Ja wiem, że to nie dla mnie i uciekam. To ciekawy obrazek, ale nieco razi po oczach. Czy oni wiedzą czego chcą? Czy tak podskakując i ocierając się o innych mają jakiś konkretny cel? Taki, który nie trwa tylko tej nocy, oczywiście. Chyba nie, więc tym bardziej staram się zrozumieć ten spęd. Ale jest fajnie. Ludzie tańczą, gra muzyka, a my mamy po dwadzieścia lat. I jest fajnie. Ale czego my, do cholery, szukamy w takich miejscach? Jedziemy dalej krętymi ulicami Valencii i słuchamy Myslovitz.


piątek, 19 lutego 2016

"Biesy" Fiodor Dostojewski

Bies – w przedchrześcijańskich wierzeniach Słowian personifikacja bliżej nieokreślonego złego ducha, demona zła. Nazwa bies wywodzi się z prasłowiańskiego (…) - "powodujący strach, przerażenie". Biesy mogły wnikać w poszczególne osoby i kierować ich działaniami, przypisywano im też pilnowanie skarbów ukrytych w ziemi. Bytowały w lasach, bagnach i w głębinach wodnych.* 

Rok 1870 w prowincjonalnym rosyjskim miasteczku miał być centrum rewolucji. Stiepan Trofimowicz Wierchowieński to ojciec Piotra Wierchowieńskiego, to także liberał i nieszczęsny poeta, karykatura postępowej rosyjskiej inteligencji, jednak nieszczęśliwy i bezradny. Jego syn, jako główny prowokator wszelkich złych zdarzeń, mistrzowsko manipuluje ludem, przekonując go o słuszności nadchodzącej rewolucji, przewiduje zapoczątkowanie socjalizmu. Poświęcenia dla idei są jednym z głównych celów, toteż Aleksiej Niłycz Kiriłłow zamierza zabić się w czasie najbardziej dogodnym. Nie brakuje obrońców prawosławnej Rosji, Iwan Pawlowicz Szatow porzuca swe dawne przekonania socjalistyczne. Główny zaś bohater, Nikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin, jawi się w oczach młodego Wierchowieńskiego jako lider rewolucji. Stawrogin skrywa pewien sekret, a odpowiedzialność za czyny ciąży na nim nawet w tym szalonym świecie. 

Fiodor Dostojewski przedstawia w swoich bohaterach kilka ideologii. Piotr Wierchowieński uosabia tu nihilizm, skłania się ku anarchistycznym wizjom, pragnie całkowitego zniszczenia obecnego porządku społecznego, a jedyną słuszną drogą jest dla niego rewolucja. Nie od dziś wiadomo, że Dostojewski Polaków nie lubił, przecież nawet i w Zbrodni i karze przewija się obłudny Polak. Na kartach Biesów mamy do czynienia z pewnego rodzaju słowianofilstwem. To filozofia, która tradycji Słowian przypisuje ogromne znaczenie w rosyjskiej kulturze. Sam Szatow wskazuje tu na misję Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Filozofią jakoby proroczą jest tu Szygalewizm, głoszący podział na dwie nierówne części, podział na posiadających i posiadanych, na władców i lud, na pana i niewolnika. Szygalewizm miał bądź co bądź miejsce po rewolucji październikowej. Dostojewski układa te nurty w logiczną całość i jak w większości jego powieści, są one jasne i zrozumiałe. 

Biesy to w moim odczuciu powieść dużo mroczniejsza niż Zbrodnia i kara czy Bracia Karamazow, które dotychczas czytałam. Możliwe, że w nich szaleństwo było jednostkowe, tutaj już przybiera formę grupową. Okrucieństwo jest rozkoszą, przywiązanie to gra manipulatora, nie ma uczuć czystych, a granica między dobrem i złem zatarła się już całkowicie. Fiodor Dostojewski znów zręcznie tka intrygę, planuje morderstwa i stawia na portrety psychologiczne, co jednak nowe dla mnie w jego prozie, to nie dąży do równowagi, a do całkowitego rozłamu w świecie, który tworzy. A ten świat z kolei przyswoić bardzo trudno. Lektura Dostojewskiego nie jest łatwa, jest ciężka, czasem żmudna, skomplikowana ze względu na masę przypisów, lecz koniec końców wciągająca. Drugą połowę Biesów przyswoiłam niemal na raz. Nie sposób go ocenić. Nie można go oceniać pod względem merytorycznym, artystycznym, składniowym, bo to zakrawa na profanację. Fiodor Dostojewski to fundament literatury rosyjskiej, artysta słowa, które niezmiennie mnie oczarowuje, lecz i zawstydza, bo z każdą jego powieścią dochodzę do wniosku, że nie wycisnęłam z lektury wszystkiego, co jest do wyciśnięcia. Że nie wszystko rozumiem, że nie wszystko doceniam, że wciąż jestem na to za głupia. Wrócę za parę lat, obiecuję sobie. Lecz czy wtedy będę już wystarczająco mądra? 

"Pragnąc więc prawdzie nadać cechy prawdopodobieństwa, trzeba koniecznie zabarwić ją nieco kłamstwem. Ludzie od początku świata tak właśnie postępują."

 
*źródło: wikipedia.org
 

poniedziałek, 25 stycznia 2016

"Wieloryby i ćmy. Dzienniki" Szczepan Twardoch

Dzienniki, pamiętniki, słowa i wiersze zapisane na pożółkłych już kartkach starych notatników. Przemyślenia i refleksje te bardzo dojrzałe, te niezwykle infantylne, te, które nie mają w zasadzie żadnego znaczenia, nawet sentymentalnego. 

Bo czasem zrobię tak, że wieczorem wyrwę kartkę i pozapisuję na niej rzeczy, które za trzy, cztery dni nie będą ani aktualne, ani jakoś ładnie brzmiące, ani takie, do których bym wracała, bo mi zwyczajnie wstyd. Wtedy targam, palę, zgniatam i ciskam do kosza te nieszczęsne papiery. Takie rzeczy pisze się z wielu powodów. Z powodów błahych, bo ktoś powiedział mi coś niemiłego, ktoś nie zrobił tego, czego od niego chciałam, ktoś nie jest taki jak go widziałam, ktoś nie wpasowuje się w moją wizję świata, a ja pluję jadem. Na szczęście to tylko chwilowe. Chwilowe i bardzo prywatne. Dlatego chowam te kartki przed światem w najciemniejszym kącie szuflady. 

Oj, nie będzie dobrze, pomyślałam, kiedy ujrzałam zapowiedź dzienników jednego z najbardziej szanowanych przeze mnie polskich autorów. Nie kryję mojej sympatii do Szczepana Twardocha, do jego prozy, do jego wiedzy, bo imponuje mi, że on tak wiele wie, gdy ja wiem dużo, choć przecież tak mało. Nie kryję też moich mieszanych uczuć do Wielorybów i ciem, bo wydawanie dzienników przed czterdziestką to stąpanie po kruchym lodzie, a w niektórych kręgach zakrawać może nawet na samo zachwyt. Było to jakoś w okresie bożonarodzeniowym w 2014 roku, gdy zaintrygował mnie Drach, autor rozkochał mnie w słowach, następnie rozkochał moich znajomych i wielu innych recenzentów. Mówiło się dużo i nie szczędziło pięknych słów. Poszłam nawet na katowickie spotkanie w bibliotece miejskiej na Tauzenie. Szczepan Twardoch rozkochał też te babcie i staruszeczki, i kobiety w średnim wieku, i w ogóle całe kółko czytelnicze. Cóż za śląska epopeja, wielki talent, autor dekady!, krzyczano. Potem też krzyczano, gdy Szczepan Twardoch wsiadł do Mercedesa jako ambasador marki. W moim mniemaniu były to krzyki średnio uzasadnione, a nawet wcale, bo pisarz nie musi być dzisiaj smutny, brudny, biedny i poruszający się komunikacją miejską (choć tu chyba idę za daleko w to szaleństwo). Tak się potem porobiło, że premiery dzienników, i Twardocha, i Dehnela, radośnie zbiegły się w czasie. I tu krzyków też trochę było. 

Wieloryby i ćmy przeczytałam w dwa dni. Znów dałam się uwieść tym ładnym słowom, pięknych w swym bogactwie opisom i jakąś lekkością tych zawiłości uskutecznianych przez Twardocha. No to czemu nie było super? Bo czytamy o spożywaniu posiłków, wytrawnych alkoholi, spacerach po chleb, wędrówkach przez wieś, wycieczkach, na których spożywano interesujące posiłki i pito wytrawne alkohole, o Krakowie, o piciu tam też mniej wytrawnych alkoholi, o późnych, nocnych rozmowach z przyjaciółmi. Wszystko to ubrane w ładne słowa. Dużo Twardocha w Twardochu, a nawet więcej niż zwykle. Szczepan Twardoch ma pewną nie tyle nawet wrażliwość, choć to też, lecz smutek w słowach, w dziennikach widoczny bez dwóch zdań. Skąd moje pytanie, czy manifestowanie go w ten sposób ma sens? I gdzie się kończy Szczepan Twardoch, a zaczyna jego autokreacja? Dlaczego mi się podobało, gdy do tylu fragmentów mam zastrzeżenia? Dlaczego taki ekshibicjonizm? 

Szczepan Twardoch spogląda na nas z okładki wzrokiem Marka Hłaski. To moja pierwsza myśl. Nocne spacery po Krakowie, pijalnie, wypalone papierosy, rozmowy nihilistów i metafizyków… Nostalgia za przedwojennymi literackimi środowiskami? Może. Albo to tylko moje chore wymysły. Trochę śmierci, trochę rozpaczy, trochę melancholii, trochę dojrzewania. Mam nadzieję, że Wieloryby i ćmy to nie wstęp do kreacji mitu Twardocha. Dzięki dziennikom wiemy gdzie był, jakie książki czytał, jak pisze, co go ukształtowało i gdzie lubi się kłaść. Kobiety, kupujcie stoliki nocne! A tak całkiem poważnie, było intrygująco. Wciąż jednak będę się upierać, że nie jest warto stawać się literackim autorytetem w wieku trzydziestu kilku lat. 

"I tak samo chcę patrzeć na przyjaźń: trzeba sycić się nią i radować, wiedząc, że przyjaźń, która się nie kończy, często trwa jedynie dlatego, że zawsze była tylko mdłym koleżeństwem." 


czwartek, 14 stycznia 2016

"Dziwna myśl w mej głowie" Orhan Pamuk

Turcja. Państwo tak mi odległe, jak obce. Mieszanka kulturowa, religijna, narodowościowa. Stambuł to miejsce akcji najnowszej powieści Orhana Pamuka. Stambuł to miejsce ostatniego zamachu, w którym zginęli turyści. Stambuł to kompletnie inny świat. Dziwna myśl w mej głowie przeprowadziła mnie przez ten świat na przestrzeni pięćdziesięciu lat. Pierwsze spotkanie z Pamukiem, siedemset stron kilku pokoleniowej historii i porządek o jaki trudno w większości ciężkich powieści. Stambuł nie jest mi już tak obcy, lecz może jawi się jako nieco dziki i niebezpieczny, taki do podziwiania z daleka. 

Mevlut to jeden z ostatnich sprzedawców buzy na ulicach Stambułu. Jest on wieloma osobami. Mevlut to syn, mąż, ojciec, kochanek, sprzedawca, idealista, szczęściarz i pechowiec, tradycjonalista, brat, przyjaciel, zagubiony w nowym świecie mężczyzna w średnim wieku. Jest dość przyziemny, skromny, nie wymaga nic ponad stan. Jego życie toczy się jednostajnym rytmem, od przygody do przygody, od szczęścia do nieszczęścia. Codzienne spacery z buzą tłocznymi ulicami uspakajają go i dają poczucie równowagi w życiu. Mevlut żyje na skraju biedy. Wierzy, że dobro i uczciwość zapewnią mu szczęście, zapewnią bogactwo. Tego samego uczy swoje dzieci. Czy jednak styl życia jaki praktykuje jest już tradycją czy wchodzeniem bez końca do tej samej rzeki? 

Dziwna myśl w mej głowie obejmuje ogromny wycinek historii Stambułu, od lat sześćdziesiątych do roku 2012. Działo się wtedy wiele, było kilka konfliktów, z początku Turcja nienaznaczona była wpływami z Europy, uczniowie w szkole nie mieli żadnego szacunku do ich uczących, chłopcy uciekali z ładnymi dziewczętami w imię miłości, a Mevlut sprzedawał buzę. Parał się jednakże sprzedażą jogurtu czy pilawu, lecz to właśnie buza, tradycyjny turecki napój, ma tu duże znaczenie. Nogi niosą Mevluta w przeróżne miejsca, od tych dobrze znanych, do niebezpiecznych, do nowych, do nieznanych, do sentymentalnych stambulskich wycieczek. To te podróże właśnie czynią go szczęśliwym. Samym szczęściem jednak rodziny nie utrzyma. Mevlut jest ojcem dwóch dziewcząt i mężem Rayihy, kobiety, którą pokochał, lecz kochać nie zamierzał. Jego życie to sploty okoliczności, pomyłki, niespodzianki, które przyjmuje bez żadnych zastrzeżeń. Mevlut jest poczciwym mężczyzną. Czy kluczem do szczęścia jest oddanie spraw w ręce losu? 

Dziwna myśl w mej głowie nie jest jednak historią jedynie o Mevlucie. To Stambuł zmieniający się na przestrzeni lat. Gdy rodzina Mevluta przenosi się do miasta z małej wiejskiej prowincji, społeczeństwo przeżywa wiele rewolucji. Stambuł przeobraża się w miasto dwudziestego pierwszego wieku, jogurt zaczyna być sprzedawany w sklepach, a nie na ulicach, zmieniają się obyczaje, zmieniają się życiowe cele, zmieniają się sami stambułczycy. Nawet te zbudowane przez imigrantów gecekondu znikają, by ustąpić miejsca wieżowcom, nowoczesnym budynkom czy galeriom handlowym. W Stambule przestaje się żyć tradycją, pewna era umiera, wkrótce już nikt nie będzie kupował buzy, a Mevlutowi trudno dać odejść nadziei, której kurczowo trzymał się przez całe swoje życie. Mieszkańcy Stambułu wypełniają nowoczesność starymi historiami o miłościach, tych nieodwzajemnionych i tych szczęśliwych, porwaniach pięknych dziewczyn z sąsiedztwa, ogromnych rodzinach i przyjaźniach na całe życie. Stambuł może być miastem kontrastów, może być i piękny, i brzydki. Stambuł żyje własnym życiem, a w słowach Pamuka jest nawet żywiołem. 

Dla Turków Europa jest dwuznaczna. Dla starszego pokolenia jest symbolem zepsucia i degeneracji, śmiercią dla tradycji i czczonych wcześniej wartości. Młodzi widzą w tym kontynencie powiew nowoczesności, lata lepsze, bardziej wyzwolone i bogatsze. Orhan Pamuk opowiada wiele historii. Tę o porwaniu niewłaściwej dziewczyny, tę o szczęśliwym małżeństwie, tę o śmierci, zdradzie, przywiązaniu, o pokoleniowej mądrości. O Mevlucie. Człowieku prostym, łagodnym, skromnym i do bólu przyziemnym. Z pospolitości tworzy coś wyjątkowego. Dziwna myśl w mej głowie jest powieścią niełatwą, momentami ciężką, lecz nieskomplikowaną. Kunszt tkwi w słowach. Słowa te tworzą niebanalną codzienność.

"Głupota nie może tłumaczyć nikczemności."


sobota, 2 stycznia 2016

Doskonale wiem, że patrzę tylko w dobrą stronę

Trzy dni temu stałam na dworcu. Obserwowałam co dzieje się na krakowskiej hali, czekałam. Poświąteczne wyprzedaże jeszcze nie przestały wzbudzać emocji, a przechodnie skuszeni tymi promocjami, biegli nawet do księgarni, pod którą stałam. Jednocześnie trwały przygotowania do największej imprezy w roku. Do Krakowa przybyło mnóstwo Hiszpanów i wszelkiej maści Latynosów, zauważyłam. Lubię dworce. Ludzie się śpieszą, potrącają walizkami na kółkach, pędzą ku jakiemuś celowi. Pomimo tego chaosu, panuje tu dziwna harmonia. Prócz tego jest tu mnóstwo tęsknych uścisków, pocałunków, tych najprawdziwszych, i pożegnań na chwilę lub na zawsze. Ku mojemu zaskoczeniu, spędziłam na dworcach wiele czasu w ubiegłym roku. Czekając, tak jak przedwczoraj, żegnając się, panicznie szukając właściwego przedziału, ale i stojąc w tej niebotycznie długiej kolejce po bilet, bo akurat moich pieniędzy automat nie chciał przyjąć. Na dworcach jednak głównie wzbudzałam zainteresowanie mając energicznie rękoma niczym osoba niespełna rozumu, ale także irytację, gdy nie patrzyłam kto oberwał moją torbą, w której niezmiennie woziłam za dużo rzeczy. W 2015 zrobiłam jednak o wiele więcej. I często, niczym kot, spadałam na cztery łapy.

Po raz pierwszy (i na szczęście ostatni) napisałam maturę, po raz pierwszy rozpoczęłam studia, po raz pierwszy zamieszkałam sama. To chyba najbardziej znamienne z moich osiągnięć. To coś, czym karmi się dawno niewidzianą rodzinę, która poza jednym z tych rzadkich spotkań z okazji świąt/urodzin/rocznicy, nie poznałaby mnie na mijając na ulicy. W ubiegłym roku jednak, co ważne, skutecznie toczyłam wojny z samą sobą, przesuwałam własne granice i uczyłam się jakoś doceniać te ciemne i ciche piątkowe wieczory. Nauczyłam się iść na kompromisy. I z sobą, i z innymi. Ale i zaakceptowałam to, że należy robić sobie prezenty. Ode mnie dla mnie. Choć raz na miesiąc, bo kilka razy więcej i zwariowałabym ze szczęścia. Te drobne przyjemności wyrównywałam nakładem pracy, ale szczerze mówiąc, często przesadzałam z tym drugim. Dzięki temu jednak stałam się mistrzem organizacji, dziś, jeśli chcę, piątek czy niedzielę zmienię w najbardziej produktywne godziny. I lubię nawet poniedziałki.

W 2015 zdarzało mi się nawet tańczyć. Szczególnie do piosenek w języku, którego nie rozumiem; szczególnie wtedy, gdy wspomagana byłam procentami; szczególnie wtedy, gdy radzono mi odpuścić i się bawić. I wiecie co? Było super. Bo chyba chodzi o to, że nie zawsze trzeba być doskonałym. A to właśnie przez te ubiegłoroczne niedoskonałości, mogę teraz wspominać sytuacje, które bawić mnie będą już do końca życia. W 2016 obiecuję sobie, że wciąż cudem lądować będę na cztery łapy. W 2016 będę wciąż słuchać złej muzyki, zabierać znajomych na mecze piłki nożnej, która kiedyś wreszcie ich zainteresuje, będę chodzić do nowych barów i wciąż śmiać się z tego, będę odbierać telefony po północy i w godzinach, które nie wróżą niczego racjonalnego, będę pisać więcej do siebie i dla siebie, będę wciąż nieco samolubna, bo tak mi z tym dobrze. Będę dalej oglądać animowane seriale komediowe. Będę przeganiać gołębie z dachu. Będę uczyć się hiszpańskiego. Będę czytać więcej mądrych książek. Będę robić wiele rzeczy. Lecz nie obiecuję sobie, że je zrobię. Bo obiecywać samej sobie nie umiem. Ale z łamania takich obietnic czasem wychodzą ładne sprawy. Sprawy niespodziewane. I Wam, i mnie, i dostawcy pizzy w Sylwestra życzę szczęścia w nowym roku.