czwartek, 26 lutego 2015

"Z Archiwum X. Wyznawcy" Joe Harris, Chris Carter

10 września 1993 roku został wyemitowany pierwszy odcinek serialu Z Archiwum X. Najważniejszym jego punktem było pierwsze spotkanie agentki Dany Scully, świeżo przydzielonej do Archiwum X, oraz agenta Foxa Muldera, faceta wierzącego w zjawiska paranormalne, który dla FBI jest przekleństwem. Agentka Scully za zadanie z góry ma utrudnianie pracy kolegi i zdemaskowanie pracy fanatyka, która żadnych efektów nie przynosi. Scully i Mulder zajmują się szeregiem tajemniczych śmierci, które jak sądzi Mulder, wiążą się z uprowadzeniem przez pozaziemskie istoty. Cóż, ja go pamiętać nie mogę. Ledwo stawiałam pierwsze kroki, kiedy kilka lat później moi rodzice spędzali godziny przed ekranem telewizora z nowymi odcinkami, które zapowiadała przerażająca mnie wówczas czołówka. Naście lat później sama odkopałam stare płyty i urządziłam sobie seans z kosmitami. Z miejsca pokochałam sceptyczną Scully i wiecznie ironizującego Muldera w komicznie długim płaszczu. Z uwielbieniem rozkoszuję się teraz dźwiękami motywu, a po latach sięgam po kontynuację tego, kultowego już serialu. I przypominam sobie, że koniecznie muszę powtórzyć dziesięć sezonów kosmicznych opowieści. 

Gillian Anderson i David Duchovny wracają dziś do mnie na kartach powieści, a wyjątkowej, bo w formie komiksu. Po latach pracy w Archiwum X, czyli tajnej komórce FBI, Dana Scully i Fox Mulder rozpoczynają nowe, anonimowe i co ważne, mało ekscytujące życie pod przybranym nazwiskiem – Blake. Idyllę burzy nieznany wróg, który chcąc zaszkodzić były agentom, wykrada poufne dane z akt archiwum. Powracają dobrze znane postaci takie jak Skinner, Palacz, Dogget czy Frohike. Scully zostaje porwana, Skinner zaatakowany, a Mulder sam nie może czuć się bezpiecznie. Do akcji wkraczają tajemniczy akolici, z którymi kontakt wydaje się mieć nie kto inny, tylko Smoking Man. Akolici to natomiast hybrydowa rasa, która cieszy się umiejętnością wnikania do ludzkich umysłów i z chęcią to wykorzystuje na swój niecny sposób. Z niewiadomych przyczyn interesują się oni synem agentki Scully, którego ta lata temu oddała do adopcji. Przeszłość wraca, a Dana i Mulder muszą stawić czoła jej i nowemu wrogowi. 

Z Archiwum X. Wyznawcy to godna kontynuacja, ale historia sama w sobie jest dość krótka. To ledwie godzina z przygodami Muldera i Scully okraszona świetnymi ilustracjami Michaela Walsha, które przyznam, były świetną alternatywą dla serialu. Fabułą zajęli się natomiast Joe Harris i Chris Carter, czyli oczywiście twórcy klasyku popkultury. Dodatkowo Wydawnictwo SQN dorzuca muderowski plakat, którym nie pogardzi każdy fan serialu. Komiks idealnie oddaje klimat zachwycającego serialu, który przez lata zgłębiał mity i plotki o atakach kosmitów czy innej ich działalności. Sukcesem towarzyszącej niezrównanej fabule są bohaterowie. Ich dialogi były zwykle ociekające ironią, a przekomarzanie się dwójki partnerów przekomiczne. Sceptyczna Scully (Dana Scully: „Mógłbyś mu pokazać latającego cheesburgera, a on by cię zapewniał, że coś takiego widział.” – s01e02) i ironiczny Mulder (Fox Mulder: „Jak ośmioletni chłopiec może zagrażać bezpieczeństwu narodowemu? A mówią, że to ja jestem paranoikiem.” – s01e04) chcąc nie chcąc, stali się bezapelacyjnym klasykiem. 

Fascynacja Z Archiwum X powróciła do mnie ze zdwojoną siłą po lekturze Wyznawów. Wierząc czy nie wierząc w takie oto zjawiska, przygody Scully i Muldera zawsze będą ekscytującą rozrywką, a sam serial wciąż nie traci fanów, dzięki powyższemu komiksowi może ich nawet jeszcze zyskać. Choć komiksowi bohaterowie nie są tak wyraziści jak to zapamiętałam, to czekam niecierpliwie na kolejny tom powieści, bo jest on nie lada okazją dla dawnych widów do powrotu do uwielbianych postaci. 

Ocena: 8/10

I WANT TO BELIEVE


ZAPRASZAM NA KONKURS -> KLIK

niedziela, 22 lutego 2015

"Sabriel" Garth Nix

„- Astarael od smutku i żałoby – szepnęła Sabriel. Był dzwonkiem ostatecznym, tym, co wypędza. Jeśli właściwie się nim dzwoniło, gnał każdego słuchacza w odległe rejony Śmierci. Każdego, w tym i dzwoniącego.”

Sabriel jest córką Abhorsena. Jedyną, co więcej, potomkinią nekromanty, który zaraz po jej narodzinach zmuszony był przywracać ją do życia. Sabriel dorasta jednak bez ojca, który pozostawia dziewczynę w Wywerley College, gdzie ta może bezpiecznie kształcić się na maga. Abhorsen odwiedza córkę regularnie, więc gdy nie pojawia się na umówionym spotkaniu, są powody do obaw. Zamiast ojca, osiemnastolatka spotyka istotę, która przekazuje jej atrybuty nekromanty. Sabriel zdeterminowana by odnaleźć ojca, porzuca szkołę i wyrusza w drogę. Czy będzie gotowa stawić czoło nieznanemu dotąd światu? Wyprawa Sabriel to próba, której może nie podołać. 

Świat wykreowany przez Gartha Nixa to taki, który możemy bez wahania podciągnąć pod wiele powieści. Pojawia się tu Mur, który dzieli je na Stare Królestwo i Ancelstierre, są strażnicy, rody i magowie. Widząc mapkę z tymi właśnie szczegółami na początkowych stronach, westchnęłam nie tyle co ze znużenia, co z obawy przed historią do złudzenia podobną do innych serii fantasy. Tolkien i Martin wiodą prym w literaturze fantastycznej i jakkolwiek mocno chcielibyśmy im dorównać tworząc świat złożony z elementów z odzysku, nie ma szans. Zaczynając nieco krytycznie, nie mam zamiaru twierdzić, że powieść Nixa to absolutnie nużąca czy beznadziejna literatura, co możliwe, że mogłyby nasuwać na myśl moje słowa. Wbrew pozorom bardzo podobały mi się przygody Sabriel. Co jednak nie zmienia faktu, że Nix i wielu jego towarzyszy, pozostanie dla mnie w cieniu Georga R. R. Martina, który na dobre lata zasiadł na tronie mistrza w tej dziedzinie. 

Sabriel jest osiemnastoletnią dziewczyną, co często oznacza w literaturze około młodzieżowej to, że jest głupia, nierozważna, rozchwiana emocjonalnie i uwikłana w trójkąt miłosny. Chwała niech będzie Garthowi Nixowi, że nie poszedł tą drogą. Sabriel oprócz tego, że ma te naście lat na karku i różne myśli błąkają się po jej głowie, potrafi się skupić na wytyczonym zadaniu, jest odważna, myśląca i odpowiedzialna, a zarazem potrafi na chłodno spojrzeć na świat, co w moich oczach jedynie plusuje. Można by rzec, że Nix napisał ją po męsku, co jednak nie oddałoby całości obrazu Sabriel, która chcąc nie chcąc, zauważa pewne rzeczy. Dziewczyna jest jednak twarda, potrafi dobrze zanalizować sytuację i zadziałać szybko, co bardzo mi się u niej spodobało. Jest bardzo charyzmatyczna i machinalnie przejmuje rolę dowódczyni w swojej grupie. Grupa ta, choć niewielka, składa się z humorzastego kota, który pełni stanowisko doradcy Abhorsena, którym stała się Sabriel, i Touchstone’a, chłopaka, który dzięki osiemnastolatce znów chodzi wśród żywych po dwustu latach spoczynku. Sabriel po mistrzowsku posługuje się znakami kodeksu, nie raz ratując cztery litery swoim przyjaciołom. 

Oprócz ciekawej protagonistki i akcji, która w moich oczach pędziła bez opamiętania bez zbędnych przestojów, na uznanie zasługuje mały romans, którym uraczył mnie Nix. Nic z tych absolutnie przesłodzonych miłostek o dylematach godnych kioskowego wydania harlequina, a luźny wątek, który zaplątał się między wierszami i fantastycznie ubarwia całość. Cieszy mnie, że australijski pisarz nie pozbawił swoich bohaterów jakichkolwiek uczuć pomiędzy nimi i rozmyślam już jak pociągnie go w następnych tomach. Należy także pamiętać, że pierwsze wydanie Sabriel pojawiło się w księgarniach dwadzieścia lat temu, więc dla mnie, jak i dla każdego dzisiejszego czytelnika, błyśnie gdzieś to, że na tyle skończona powieść ukazała się na tyle dawno temu, że nie pamięta historii (lub była ich rówieśnikiem), które są dla nas pewnymi seniorami, protoplastami poszczególnych wątków. 

Sabriel dostarczyła mi ogromu wrażeń i sprawiła, że z niecierpliwością wyczekuję kolejnych tomów. Polubiłam świat Nixa, moją rówieśniczkę – Sabriel, tajemnice magii nekromantów, a także pobocznych bohaterów, których choć jest niewiele, gdzieś na kartach powieści dobitnie zaznaczyli swoją obecność. Świat Nixa jest barwny, różnorodny, ale nie na tyle skomplikowany, co Westeros, więc bez obaw. Sabriel to przyjemna, niezobowiązująca powieść fantasy, której warto było dać szansę. 

Ocena: 7/10

"Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego?"

ZAPRASZAM NA KONKURS -> KLIK

piątek, 20 lutego 2015

Konkurs "Z Archiwum X. Wyznawcy"

Nadeszła wiekopomna chwila. Oto, kochani Czytelnicy, pierwszy w historii tego bloga konkurs. A nawet konkurs z przymrużeniem oka, bo niczym specjalnym wykazać się nie musicie oprócz chęci wygrania poniższej powieści graficznej. Konkurs trwa od dziś do 13 marca, czyli kolejnego piątku trzynastego, który dla jednego z Was będzie szczęśliwy. Nagrodą jest powieść graficzna Z Archiwum X. Wyznawcy wraz z dołączonym do niej plakatem, o której wierzę, że wszyscy kiedyś słyszeli. Serial towarzyszył mi już jakiś czas temu, ale o tym przeczytać będziecie mogli na dniach, kiedy to pojawi się recenzja Wyznawców. Do poczytania więcej tu, a tymczasem rozpoczynamy! Zapraszam!









1. Organizatorem i sponsorem nagrody jestem ja, tj. autorka bloga Ja subiektywnie.
2. Konkurs trwa od 20.02.2015 do 13.03.2015.
3. Zwycięzca zostanie poinformowany drogą mailową i będzie miał 5 dni na podanie adresu do przesyłki. W przypadku, gdy dana osoba się nie zgłosi, zwycięzca zostanie wylosowany ponownie.
4. Nagrodę wysyłam tylko na adres znajdujący się na terenie Polski.
5. Nagroda nie podlega wymianie.
6. Aby wziąć udział w konkursie należy pod tym postem wyrazić chęć udziału, napisać swoje imię/nick oraz podać adres e-mail lub wysłać zgłoszenie na mój adres e-mail: lizabelliie@gmail.com. W konkursie mogą wziąć udział nie tylko osoby posiadające konto Google, komentarze anonimowe także będą brane pod uwagę, jeśli zawierać będą zgłoszenie i adres e-mail.
7. Byłabym wdzięczna za dodanie na swoich blogach baneru podlinkowanego do tego posta.
8. Będzie mi bardzo miło, gdy polubicie fanpage - tutaj
9. Do konkursu można zgłosić się tylko jeden raz, a każda osoba ma jeden głos i równe szanse w losowaniu.

Powodzenia! 


Konkurs zakończony! Dziękuję wszystkim za udział, Z Archiwum X. Wyznawcy wędruje do

Zuzy Lebelt


czwartek, 12 lutego 2015

"Dżuma" Albert Camus

Ludzie uważają się za niezniszczalnych. Myślą, że są wolni i nikt nie jest i nie będzie w stanie im tej wolności odebrać. Na wojnę czy zarazę machają ręką, bo choćby miały miejsce całkiem od nich niedaleko, nie uwierzą, że są jakkolwiek zagrożeni, że należy się bronić czy zbuntować. A bunt to pewien rodzaj człowieczeństwa. Człowiek buntuje się, czyli żyje, wykazuje wolę walki, sprzeciw wobec niesprawiedliwości, która dotknęła tą doskonałą istotę. Ludzie nie myślą o tym, co nie dotyka ich bezpośrednio. Zapatrzeni w siebie planują przyszłość i nie wiedząc nawet o tym, balansują na krawędzi życia i śmierci. Nie zauważą tego, o nie. Nikt nie zdaje się być świadomym kruchości życia ludzkiego, z tego, jak łatwo zdmuchnąć ten lichy płomień, którym się spalamy. Trwajmy nadal we własnej perfekcji, doskonali w każdym calu, niezniszczali… bezbronni. 

Wszystko zaczęło się od szczurów. Lekarz, Bernard Rieux rankiem 16 kwietnia znajduje parę z nich i obserwuje truchlejące małe ciałka gryzoni. Na dniach setki z nich zalewają ulice Oranu, wypełniają kosze na śmieci, klatki schodowe i każdą możliwą przestrzeń miejską. Końcem miesiąca ich liczba dochodzi do ośmiu tysięcy martwych ciałek. Dochodząc do momentu krytycznego, niespodziewanie znikają. Mieszkańcy Oranu mogą odetchnąć z ulgą, na niezbyt długo jednak. Po pladze szczurów nadchodzą masowe zgony. Jedenaście osób w ciągu dwóch dni, czterdzieści, sto, pięćset tygodniowo… Liczba rośnie z dnia na dzień. Dżuma, stwierdzono. Zarządzono kwarantannę, Oran odcięty został od reszty świata, zamknięto pocztę, uniemożliwiono kontakt telefoniczny, zamknięto kawiarnie, a handel ustał. Bernard Rieux rozpoczyna nierówną walkę z epidemią. 

Dżuma to kronika ludzkiego cierpienia, o którym wielu wolałoby zapomnieć. To sceny śmierci, histerii, zapadania na nieuleczalną chorobę, odkrywania wszystkim znanych objawów, które przekreślają wszelką nadzieję. Dżuma to wyrok śmierci. Główną ironią powieści jest traktowanie wolności przez Camusa. Mieszkańcy Oranu stają się więźniami w mieście, które objęte jest całkowitą kwarantanną. Nie można do niego wejść, a tym bardziej z niego wyjść. Nie ma drogi ucieczki. Czy jednak byli wolni przed samą epidemią dżumy? Ich życie było bezsprzecznie poddane przyzwyczajeniom, codzienności i rutynie. Tak naprawdę byli swoimi własnymi niewolnikami. A w takim świetle przynajmniej przedstawił ich Albert Camus. Dobitniejszym pytaniem byłoby jednak czy kiedykolwiek byli żywi? W czasie panowania dżumy setki dobrych czy złych, młodych czy starych umierało bez większego powodu. Śmierć stała się codziennością, przykrym doświadczeniem, które dotykało nie jednostkę, a masy. Czy kochali? Oddzieleni w każdy możliwy sposób od rodziny, kochanków czy przyjaciół, kochali intensywniej, bo nie byli pewni jutra. Dżuma sprawiła, że człowiek zmuszony był nie brać niczego za pewnik… i uznać własną przemijalność. 

Camus za własną filozofię uznał egzystencjalizm i humanizm. Jako ateista, nie wierzył w śmierć, cierpienie czy sens życia ludzkiego. W Dżumie pozbawił swoich bohaterów nadziei na życie po śmierci, nieśmiertelność, odarł ich z religii i nadawania swojemu życiu wyrazu, a skazał ich na pewny wyrok śmierci. Niektórym jednak dał wolę walki, bunt, który przejawiał się w pewnych jednostkach, dawał możliwość wybrania pomiędzy walką o życie a poddaniem się cierpieniu. We wczesnych dniach epidemii, mieszkańcy Oraną są obojętni. Nie obchodzi ich cierpienie drugiej osoby, są samolubni i utwierdzeni w przekonaniu, że ich cierpienie jest wyjątkowe. Większe od innych, a tym samym szlachetniejsze. Wraz jednak z rozwojem dżumy, która przejmowała powoli całe miasto i pozbawiała życia niewinnych ludzi, ci odkryli w sobie taką wolę walki, która pozwoliła im się zjednoczyć, pomagać sobie nawzajem, zbuntować się wspólnemu cierpieniu. Wspólnemu, już nie jednostkowemu. Jednakże, wciąż było to zmaganie się z nieuniknionym. 

Dżuma to kolejna powieść określana powieścią-parabolą, którą mam przyjemność czytać. Wcześniej do czynienia miałam z Procesem Kafki, który wciąż gdzieś we mnie tkwi. Dzieło Camusa rozpoczyna pewna ciekawa sentencja. „Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, jak ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje.” Słowa Daniela Defoe są kwintesencją Dżumy, która swój sens ma alegoryczny. Czas, w którym autor umieścił swoją akcję to lata czterdzieste. Ale wiemy tylko tyle. Podaje nam rok 194., co mówić, myślę, że powinno, że w pamięci społeczeństwa wciąż żywa jest II wojna światowa. Wojna niewiele różniła się od camusowskiej dżumy. Ludzie umierali, miasta były izolowane w pewien sposób, handel uliczny się nie kręcił, a miejskie miejsca spotkań pozamykano. Albert Camus nie raz, nie dwa daje to czytelnikowi do zrozumienia w długich filozoficznych rozważaniach, dla których sama epidemia była jedynie tłem. Doktor Rieux to człowiek, o którym zbyt wiele nie wiemy. Ma on jednak pewne podstawowe cechy, których jest w powieści Camusa ucieleśnieniem. Bernard Rieux ryzykuje własne życie i poświęca je walce z chorobą, bezinteresownie walczy ze złem, z dżumą, z którą jak dobrze wie, nie ma szans. Wszystkie postaci w powieści przyjmują pewną jasną postawę wobec dżumy. Na jaw wychodzi to, jak ważna jest w ich życiu moralność. 

Albert Camus sprezentował bezsilność, która tkwi w człowieku wobec czegoś tak potężnego jak epidemia, ale także zapał i chęć walki, którą możemy się wykazać nawet, gdy sytuacja jest gorzej niż beznadziejna. Przedstawił świat skażony złem i człowieka, który stając w jego obliczu musi wybrać. Wybór ten to pewien test. Test człowieczeństwa czy też hierarchii wartości, która jest obecna w naszym życiu. Dżuma niesie jednak pozytywne przesłanie. Bądź co bądź, jesteśmy zdolni to tego, by w obliczu katastrofy, pozostać sobą. I wybrać dobrze pomiędzy dobrem i złem, które w naszych oczach mogą się zupełnie nie różnić. 

"Nic na świecie nie jest warte, żeby człowiek odwrócił się od tego, co kocha. A jednak ja także się odwracam, sam nie wiedząc dlaczego."

niedziela, 8 lutego 2015

"Rok 1984" George Orwell

Totalitarny rząd próbuje kontrolować każdy aspekt Twojego życia. Jak spędzasz każdą chwilę własnego życia, nawet, a szczególnie, w samotności, z kim utrzymujesz kontakt, co możesz sobie pozwolić powiedzieć czy zrobić. Rząd kontroluje to, co ludzie myślą, w co wierzą i co robią w czasie pracy czy po nim. Nie wolno Ci posiadać bliskich przyjaciół, być zakochanym, umawiać się na randki czy uprawiać seksu z kimś, kogo kochasz. Pojęcie miłości pomiędzy ludźmi nie istnieje. Możesz kochać Partię, możesz kochać Wielkiego Brata. Miłość fizyczna ku przyjemności to odrażająca czynność, dozwolona jest jedynie w celach reprodukcyjnych, to Twój obowiązek wobec Partii. Oprócz tego są również inne rzeczy, które musisz wykonywać. Musisz oglądać rządowe programy w telewizji, słuchać informacji, uczestniczyć w życiu świetlicy popołudniowej, manifestacjach czy codziennych Dwóch Minutach Nienawiści. Wszystko po to, byś nie miał czasu na samodzielne myślenie, a systematycznie wpajana propaganda ma Cię przed nim uchronić. Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła. 

Głównym bohaterem Orwellowskiej antyutopii jest Winston Smith. To trzydziestodziewięciolatek pracujący dla Partii, który z dnia na dzień egzystuje bez żadnych przyjaciół czy przyjemności, nieprzerwanie poświęcając się dla państwa papierkową robotą jako urzędnik państwowy. To zwykły, szary człowiek, który nieustannie toczy niewygodną walkę z myślozbrodną. Na samym początku książki rozpoczyna pisanie pamiętnika, w którym zapisuje to, jak bardzo nienawidzi życia w społeczeństwie, w którym grozi śmierć za samo pisanie takiego dziennika. Pamiętnik ten zmusza go do niebezpiecznych myśli na temat systemu politycznego, życia w Partii czy wyobrażania sobie życia zupełnie innego niż jest w rzeczywistości. Nie wie jednak na ile inna była ona przed rewolucją, gdyż wszystkie źródła są automatycznie zmieniane, poprawiane tak, by potwierdzały fakty dnia dzisiejszego. W życiu Winstona pojawia się dwójka ludzi, która wywiera na nim pewne wrażenie. Jedną z nich jest Julia, młoda i atrakcyjna kobieta pracująca w tym samym budynku, co on. Smith nienawidzi jej z dwóch powodów. Po pierwsze jest ładna i nieosiągalna, po drugie podejrzewa ją o kontakty z Policją Myśli, co w przerażający sposób wzmaga zafascynowanie dziewczyną. Drugą osobą jest O’Brien, który należy do Wewnętrznej Partii, ale pomimo to zdaje się być inteligentny w sposób, w który Winston odbiera jako sprzeczny z jego pozycją. Czy można im zaufać? Mężczyzna rozpoczyna zabawę w chowanego z samym rządem. 

Akcja powieści toczy się w Londynie, to bardzo depresyjne miejsce, ludzie nigdy nie mają wystarczająco jedzenia, sama żywność jest obrzydliwa, a ubrania, w których chodzą, zniszczone i podziurawione. Trwa wojna, tyle wiadomo. Nikt jednak nie wie czego dotyczy, co jest stawką, ani jak przebiega. Rakiety czasem eksplodują w środku miasta, ale to nie powinno nikogo dziwić. Najgorsze jest jednak to, że rząd zawsze, ale to zawsze Cię obserwuje. Jest pewna tajemnicza postać, którą nazywają Wielkim Bratem. To pewnego rodzaju głowa rządu, szef na szefami, mistyczny guru. Wielki Brat Cię widzi, głoszą plakaty. Jest także Policja Myśli, której kamery i mikrofony znajdują się dosłownie wszędzie. Mogą Cię obserwować w Twoim domu poprzez ekran TV, którego pod żadnym pozorem nie wolno wyłączać. Jest wiele rzeczy, które nie są dozwolone w tej społeczności i jeśli popełnisz którąś z nich, policja Cię zabierze, ewaporuje, na zawsze znikniesz, po prostu przestaniesz istnieć, zostaniesz wymazany z historii, bo tak już musiało być. Bo przecież tak naprawdę nigdy nie istniałeś. 

W Roku 1984 George Orwell stworzył technologicznie rozwinięty świat, w którym strach jest narzędziem manipulacji i kontroli mas oraz samych jednostek tak, by żyły zgodnie z polityczną doktryną. Orwellowska dystopia odwołuje się do rzeczywistych wydarzeń, które miały miejsce nie tak znów dawno na istotnych europejskich terytoriach. System rządów w Oceanii, jednym z trzech wyodrębnionych państw, opiera się na ideach rosyjskiego komunizmu i włoskiego faszyzmu. Władza koncentruje się w rękach jednej Partii, która za pomocą czterech kluczowych Ministerstw manipuluje historią czy wydarzeniami aktualnymi tak, by przedstawiana prawda była niepodważalna. Społeczeństwo dzieli się na trzy grupy. Najniższą z nich są prole. To grupa najliczniejsza, najuboższa, żyjąca na skraju nędzy jest siłą roboczą Partii. Dwie kolejne to Partia Zewnętrzna, czyli klasa najdokładniej obserwowana przez Policję Myśli i podlegająca ciągłemu nadzorowi, oraz Partia Wewnętrzna, czyli grupa najbardziej uprzywilejowanych członków tego społeczeństwa. Partia trzyma rękę na pulsie nie tylko dzięki własnym aparatom, ale także wyręcza się młodzieżą czy dziećmi, którym od wczesnych lat wpajana jest miłość do Wielkiego Brata oraz brak jakichkolwiek zahamowań na drodze do udoskonalania systemu. Nie zdziw się więc, gdy wyda Cię własna pociecha. 

George Orwell napisał Rok 1984 tuż po zakończeniu II wojny światowej jako swoisty sygnał ostrzegawczy przed wizją przyszłości, która nigdy nie powinna nadejść. Dziś jednak, po tylu latach, po Związku Radzieckim, żelaznej kurtynie, wyzysku czy masowych egzekucjach, które w zeszłym wieku były uciążliwą rzeczywistością, nie mogę absolutnie przekreślić wszelkich podobieństw pomiędzy Rokiem 1984 czy XXI wiekiem, rokiem 2015. Dzisiejsze społeczeństwo nie zbliżyło się całkowicie do literackiej fikcji Orwella, ale czy jest ona dla nas dzisiaj nie do wyobrażenia? Wręcz przeciwnie, przerażający jest fakt, że ukazany świat miałby prawo bytu. Wielki Brat jest postacią gdzieś pomiędzy Hitlerem a Stalinem, którzy obaj jako przerażający przywódcy, dają czytelnikowi Orwella jasno do zrozumienia przekaz owej powieści o totalitarnych rządach. Autor tworząc Wielkiego Brata jako postać łatwą do rozpoznania dzięki gęstym, czarnym wąsom, określa swoje intencje wobec tyranii i negatywnych skutków prób podporządkowania wolnego ludzkiego myślenia, konkretnym ideom. 

Orwellowskie spekulacje na temat przyszłości przez pryzmat rządów sprawowanych przez Franco, Stalina czy Hitlera mają wzbudzić w czytelniku, we mnie czy w Tobie, świadomość tego jak realnym zagrożeniem może być nieprawdopodobnie nieludzki świat Roku 1984. Wojenna masowa histeria, degradacja wszelkich rodzinnych wartości czy całkowite wyeliminowanie samodzielnego myślenia (również przez całkowite uproszczenie języka) miały za zadanie ujednolicić społeczeństwo, usunąć odmieńców czy w miarę możliwości przystosować go do większości. Teraz pozostaje mi jedynie pokłonić się przed twórczością pisarza, który w tak niewiarygodnie przekonujący sposób wyprzedził swoje lata ukazując negatywną, acz możliwą przyszłość. Będę się cieszyć wolnością słowa i tym, że nikt mnie nie obserwuje, i Ty też powinieneś. Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła. Zapamiętaj. 

"Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość."

 

środa, 4 lutego 2015

"Kroniki Wardstone" vs "Siódmy syn" Joseph Delaney

Legenda głosi, że siódmy syn siódmego syna posiadać będzie pewne specjalne umiejętności, które przydatne będą w walce ze złem. Tym natomiast zawodowo zajmuje się Stracharz, czyli pewnego rodzaju stróż społeczności każdego hrabstwa. Thomas Ward jest siódmym synem siódmego syna i osiąga wiek, w którym to należy zdobyć jakiś fach oraz nieco się usamodzielnić oddalając się od domu rodzinnego. W wieku trzynastu lat rozpoczyna termin u Mistrza Gregory’ego, który naucza chłopca o duchach, demonach, boginach czy wiedźmach oraz ich skutecznym unicestwianiu. Nie jest to dla Toma łatwa praktyka, chłopiec po raz pierwszy opuszcza na długi czas rodzinę, na jego barki spada ogromna odpowiedzialność, a sam Stracharz nie należy do najmilszych ludzi. Między Mistrzem Gregorym a Thomasem nawiązuje się szorstka przyjaźń i zaufanie, które niejednokrotnie wystawiane jest na próbę. 

Przyznam, że Kroniki Wardstone nigdy mnie specjalnie nie pociągały. Nie czytać po zmroku czy Wiek: +10 skutecznie odwodziły mnie od sięgnięcia po pierwszy tom, lecz usłyszawszy o filmie pobiegłam po dwa pierwsze tomy wydane już w nowych, lśniących okładkach. Historia, którą otrzymałam, ku mojemu zdziwieniu, nie okazała pseudostraszną opowiastką dla dzieci, a naprawdę ciekawą historią pełną duchów, trupów wiszących na gałęziach, nawiedzonych domów czy specjalnych dołów, w których zakopywano czarownice żywcem. Teraz elementy te wzbudziły we mnie lęku, ciarek nie było, a włosy nie stawały dęba, ale gdybym miała te dziesięć lat, to kto wie, nocami mogłabym się budzić zaniepokojona szmerem za oknem (dla jasności, wówczas bałam się Dementorów). 

Pierwszy tom przygód Thomasa rozpoczyna się od wprowadzenia głównego bohatera w tajniki walki ze złem oraz zapoznania z fachem Stracharza, który wiąże się nie tylko z odpowiedzialnością, ale i niebezpieczeństwem czy samotnością. Tom zostaje wrzucony w sam środek walki z Mateczką Malkin, wiedźmą, która już od dawna niepokoi Mistrza Gregory’ego oraz miejscowych. Jak to z wiedźmami i innymi potworami bywa, chcą one siać zniszczenie. Chłopcu sen z powiek spędza także nowopoznana dziewczyna, Alice, która jako dorastająca wiedźma stoi na rozdrożu wybierając pomiędzy złem a dobrem. Alice okazuje się tajemniczym sprzymierzeńcem głównego bohatera pomimo więzów rodzinnych z samą Mateczką Malkin. Nadszedł czas by stracharz z pomocą ucznia pozbył się jej już ostatecznie. 

Joseph Delaney stworzył wielowymiarowy świat i przedstawił go niezwykle plastycznym językiem w jednak niezbyt przystępnej formie. Autor zdecydował się na narrację pierwszoosobową, która tutaj niestety zawodzi i jak to zwykle jest, historia sama w sobie wydaje się nieco infantylna i toporna. Zemsta czarownicy, pierwszy tom Kronik Wardstone wciągnął mnie we własne szpony na dwie czy trzy godzinki, a ja tuż po przewróceniu ostatniej karty opowieści, sięgnęłam po następną część serii Delaneya. W Klątwie z przeszłości bohaterowie muszą zmierzyć się z równie potężnym jak i tajemniczym Morem, który tak jak poprzednia potwora, Mateczka Malkin, już pojawił się w życiu stracharza. Mistrz Gregory i jego pomagier wyruszają do Priestown, gdzie młody Tom dowiaduje się wiele istotnych informacji o przeszłości swojego nauczyciela. Chłopak ma teraz zmierzyć się z czymś znacznie większym niż poprzednio, ruszyć na ratunek swojego Mistrza oraz zdecydować co zrobić z Alice, która ponownie pojawia się w jego życiu. 

Oba tomy Kronik Wardstone są niewiarygodnie zajmujące w swojej prostocie. W świecie Delaneya jest dobro i zło, biel i czerń, jedynie młoda wiedźma należy do szarości, co czyni ją postacią bardziej ekscytującą, niestety w dwóch pierwszych tomach nie jest ona wyraźniej zarysowana. Klimat powieści jest wyjątkowo wyczuwalny, atmosfera gęsta, a nadchodząca katastrofa wisi w powietrzu. Joseph Delaney w mistrzowski sposób wiąże podania i mity z przyjaźnią, poświęceniem czy rodziną, które ważne są dla młodego bohatera. Pomimo, że świat nie jest na tyle rozbudowany jak ten Martina czy Sapkowskiego, to ten Delaneya jest na tyle sympatyczny, że zatrzymał mnie przy sobie. Moja przygoda z Wardstone była fantastyczna, nieco straszna, chwilami magiczna, a z pewnością obiecująca. Polubiłam trzynastoletniego Toma oraz jego ekscentrycznego nauczyciela i z pewnością wrócę do nich w kolejnych tomach. 

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, wypłynęła plotka o ekranizacji serii fantasy cieszącej się umiarkowanym zainteresowaniem. Obsada została dobrana, prace ruszyły, zostały wstrzymane, a następnie ruszyły ponownie. Premiera Siódmego syna przesuwana była niezliczoną ilość razy, sama doszukać się nie mogłam tej już oficjalnej daty, jednak 23 stycznia na ekrany polskich kin wskoczył Stracharz i spółka. Po udanej przygodzie z książkami, spodziewałam się czegoś równie dobrego w przyjemnej dla oka charakteryzacji. Zamiast tego jednak przez niecałe dwie godziny dane mi było oglądać film na kształt parodii książek Delaneya. Ale od początku. W filmowej wersji Kronik Wardstone Tom Ward grany jest przez Bena Barnesa, który, jak mówi Internet, ma na karku trzydzieści trzy lata. Ale nie, nie mam nic przeciwko, póki gra dobrze. Ale nie gra. Ben Barnes spodobał mi się w Dorianie Grayu, gdzie był intrygująco wyniosły i zimny. Tu jednak, w postaci Thomasa Warda nie ma za grosz charyzmy. Książkowy dający się polubić Tom zastąpiony został naiwnym, często głupim i nierozważnym bohaterem, który ni stąd, ni zowąd staje się obrońcą ciemiężonych i mistrzem we władaniu bronią. Taki Assassin’s Creed dla ubogich. 

Siódmy syn rozpoczyna się sceną, w której Mistrz Gregory (Jeff Bridges) jest o krok od uwięzienia Mateczki Malkin (Julianne Moore) w żelaznej klatce, a pomaga mu w tym jego uczeń, Billy Bradley, czyli nie kto inny jak Jon Snow. Kit Harington został najwyraźniej wyciągnięty wprost z planu Gry o tron i wrzucony w kolejną produkcję. Jon Snow po raz kolejny nic nie wie, tym razem jednak powodem tego może być podpisanie przez niego kontraktu. Po jego krótkim wystąpieniu akcja toczy się bardzo podobnie jak w książce, po czym gubi rytm, wydarzenia, wprowadza gorący i niepotrzebny, a co ważne kiczowaty do bólu romans pomiędzy Tomem a Alice (którego Delaney w książkach zupełnie nie miał zamiaru popełniać), a pod koniec nawet Julianne Moore nie wie co robi. Film ten był tak niesamowicie chaotyczny i aż do przesady dramatyczny, że wprowadził mnie w głęboką konsternację, a ja do teraz zastanawiam się jaki udział w scenariuszu miał sam autor. Baśniowy świat, który poznałam w książce, na ekranie zastąpiły ponure widoki z lotu ptaka oraz smoki i mroczna armia, które wzięły się nie wiadomo skąd. Nauka Toma, która w książce była dokładna i systematyczna, w filmie trwała tydzień! Należy dodać, że poprzedni uczeń (patrz: Jon Snow) terminując około dziesięciu lat, kończy marną śmiercią. Film Bodrova nie zachwycił mnie ani scenerią, ani efektami specjalnymi, ani fabułą, która, tym bardziej na ekranie, powinna być płynna, a tu pełna niedorzeczności stanowiła pożywkę dla osób nielubiących myśleć. Przewidywalność wzięła w górę, Stracharz z aroganckiego staruszka zmienił się w groteskowego dziadygę, humoru jak na lekarstwo, a o samych dialogach wolałabym jak najprędzej zapomnieć. Panie i Panowie, Siódmy syn aspiruje na rozczarowanie roku… 

niedziela, 1 lutego 2015

"Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell

Twoja ciężka, znoszona suknia ciąży przy każdym kroku, gdy zmierzając do salonu na popołudniową herbatkę, unosisz lekko jej rąbki. Wybiła już dwunasta, godzina wizyt. Lada chwila goście zapukają w drzwi, przyjaciółki spragnione są nowych ploteczek. Nisko opłacana służąca przywita Was czarną herbatą i własnoręcznie robionymi ciasteczkami. Nadszedł czas na omówienie ostatnich wydarzeń w naszym miasteczku, poszperaniu w życiu prywatnym sąsiadów i ocenienie czy owe sprawy są w dobrym guście czy też nie. Przedstawienie trwa, a panie klasy średniej wyznaczają tutejsze trendy niczym arystokracja. Pamiętaj, wizytę należy odwzajemnić po trzech dniach! 

Panie z Cranford to zbiór scenek z życia tego prowincjonalnego miasteczka opowiadanych słowami Mary Smith. Jest to młoda i wyjątkowo niezależna dziewczyna, która akurat mieszkanką Cranford nie jest, a raczej jego stałą bywalczynią. Dzięki znajomościom jej ojca, zamieszkuje w domu sióstr panny Matyldy i panny Deborah. Panie te są tak różne jak dzień i noc. Deborah, starsza siostra, jest pewna swoich przekonań, apodyktyczna, inteligentna i zaradna, krytycznym okiem patrzy na cranfordzką społeczność. Panny Matty z kolei jest nieco nieśmiała, niepewna siebie i własnego intelektu, chwilami nieco naiwna, wyrozumiała i łagodna, marzy o dziecku, którego nigdy nie dane było jej mieć. Siostry Jenkyns, panny Pole i Forester oraz reszta mieszkańców to nad wyraz ciekawe przypadki, gdzie każdy z nich pochwalić się może własnymi słabostkami, historyjkami, anegdotkami powtarzanymi na popołudniowych spotkaniach, zabawnymi zachowaniami czy bolączkami dręczącymi późnymi wieczorami. 

Panie z Cranford to nie tylko plejada ludzkich charakterów wzniesiona do rangi stereotypu, ale także cudowna w swoim bogactwie miniatura Anglii XIX wieku. Historyjki z codziennego życia przedstawiają hierarchię wartości prowincjonalnego miasteczka, między innymi rangę śmietanki towarzyskiej, niedzielne wyprawy do kościoła, targ w tygodniu, spotkania przy herbacie czy najbardziej odpowiednie dla kobiety rozrywki, czyli pisanie listów i robótki ręczne. Bliskie stosunki między paniami zawężają się jedynie do kilku sąsiadek, natomiast z resztą mieszkańców nie są one chłodne, a raczej uprzejmie obojętne. Bohaterki uważające się za kwintesencję Cranford żyją na pokaz, dla innych, nie dla siebie, ich zadaniem jest uprzejma rozmowa z gośćmi i komitet powitalny dla nowych mieszkańców. Kobiety te nie tyle co odnajdują w takim życiu przyjemność, a raczej obowiązek narzucony na nie z góry przez panujące zasady. Domem i kuchnią zajmuje się służba, ten luksus wypada posiadać. Narratorka Mary Smith przedstawia życie w Cranford jako pełne konwenansów i sztywnych zasad z należytym szacunkiem, ale także ironią wyczuwalną przy każdej opowieści. Nie oszukujmy się, ówczesna rzeczywistość emanowała absurdalną dziś etykietą. 

Cranford ma swoje dziwactwa utrzymane w absolutnie poważnym nastroju. Wśród mieszkańców znajdziemy takie sytuacje jak elegancka oszczędność, czyli zapalanie na raz tylko i wyłącznie jednej świecy (nieważne jak lichej, nieważne, że jest noc), osłanianie dywanu przed promieniami słońca, by przypadkiem nie wyblakł (dodam, że gazety te są zszywane) i natychmiastowe przesuwanie ich, gdy tylko zmieni się kąt ich padania, jedzenie pomarańczy samotnie w zaciszu własnego pokoju (robiono w nich dziurki i wysysano z nich sok), bo publicznie było to niewiarygodnie wulgarne oraz wiele innych śmiesznych czy też nie przyzwyczajeń. Zasady związane z odwiedzinami również były ściśle określone. Wizyty odbywały się od południa do około piętnastej i trwały nie dłużej niż piętnaście minut, a odwzajemnić ją należało w określonym czasie, by było to uprzejme i jednocześnie nienatarczywe. Zachwyciły mnie te scenki, życie Cranford toczące się spokojnym tempem, obserwowanie jak postaci się zakochują, doświadczają złamanego serca, pobierają się, umierają czy osiągają osobiste sukcesy. 

Elizabeth Gaskell okazała się fantastyczną obserwatorką rzeczywistości i błyskotliwym humorem przedstawiła codzienność, kobiet głównie, epoki wiktoriańskiej. Cudownie zarysowała ówczesne skandale, mentalność pań cranfordzkich, które dziś bez wątpienia nazwalibyśmy feministkami, ich czasem urażoną dumę i przezabawne przekonanie o własnej wyjątkowości. Autorka w zaledwie dwustu stronnicowej powieści zawarła tak wiele, poruszyła ważne tematy społeczne takie jak, różnice klasowe, ubóstwo, zaczątki emancypacji kobiet w połączeniu z ciętym dowcipem i inteligentnym spojrzeniem na świat. Styl Gaskell jest zaskakująco plastyczny i sugestywny, dzięki czemu autorka przeniosła mnie w czasie na parę dobrych godzin. Mini serial wyemitowany przez BBC oddał kompletnie klimat powieści, więc nie wyjeżdżajmy jeszcze z Cranford, co? Pora na kolejne ploteczki! 

"Na pewno panie zauważyły, że mężczyźni zawsze przewidują, co się zdarzy, ale jakoś nigdy nikogo nie ostrzegą, nim to się zdarzy. Mój ojciec był mężczyzną, więc znam nieźle ten ród."