sobota, 21 listopada 2015

"Ścieżki północy" Richard Flanagan

Trzystu mężczyzn. Skazańców, więźniów, ofiar Japończyków. Jeden z nich, ciężko chory i skrajnie wykończony, na ich oczach katowany przez strażników. Nie ma znaczenia fakt, że i tak umrze w ciągu kilku dni. Nie ma znaczenia też to, że jest wygłodzony, niewyspany, torturowany i wykorzystywany przez oprawców. Obóz to nie rozdział w życiu tych, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o złym czasie. Obóz to śmierć. To koniec ich życia. To smutny epilog, który urwie się gdzieś pomiędzy wschodem słońca a rozdzieleniem przydziałowej papki ryżowej. Śmierć, która i ma, i nie ma większego sensu. Niezauważona. Zostanie tylko ciało, wolne miejsce do zapełnienia przy budowie muru i rodzina, która nie wie, która czeka i ma nadzieję. Trzystu mężczyzn nic nie zrobi. Trzystu mężczyzn również tu umrze. 

Dorrigo Evans, chirurg, bohater narodowy Australii, wielbiciel poezji, ojciec i mąż. Sam tego nie czuje. Tak naprawdę uważa, że to wszystko bzdury, że nie jest niczyim zbawicielem. Gardzi sobą. Dorrigo nosi w sobie przejmujący smutek, niespełnioną miłość, niechęć do obecnego życia i wspomnienia z obozu. Obozu śmierci, można by rzec. Bo Japończycy nie tylko kazali budować mur. Kazali umierać. Dla cesarza, dla współwięźniów, dla idei. Ta, jak każda inna w powojennej rzeczywistości, była niezaprzeczalnie tego godna. Dorrigo odbył podróż do piekła i z powrotem. Świat jest. Tej pięknej dziewczyny z antykwariatu wydaje się nie być, a kolegi z obozu nie ma już na pewno. Co więc zostało? 

W liceum przeczytałam dużo książek. W klasie trzeciej także dużo tych, które kazali, a wśród nich było dużo wojennych. Dużo pisało się o obozach. O tym, jak żyło się w obozach. I o tym, jak starano się z tych obozów uciec. Powieści te składały się ze smutku, łez i żyć, które się wtedy skończyły. Skończyło się ich wiele. A wtedy pisano książki, własne myśli, wspomnienia swoje czy tych, którzy przeżyli. I powieści te były dla mnie zawsze jak pamiętniki. Choć może pamiętniki nieco patetyczne. Dzienniki cudze, do których nie powinnam zaglądać, nie powinnam czytać, bo to prywatne kogoś przecież… Raz mi się spodobało. Były to Medaliony Nałkowskiej. Lektura nieobowiązkowa, lecz zawsze. Nie było patetycznie, nie było bardzo prywatnie i nie było owijania w bawełnę czy tworzenia legend wojennych. Autorka pisała tak, jak było. A że było źle, to wszyscy wiedzieli. Teraz, miesiące już po liceum, czytam Ścieżki północy Richarda Flanagana. Nic nie wiem o Australii po wojnie, o obozach w Japonii czy alianckiej sile roboczej, bo skąd. Ale tam też było źle. Było bardzo źle, jednak okres ten dla Australijczyków długo był tematem tabu. My tutaj zawsze mówiliśmy i głośno, i dużo. Flanagan mówi dużo o wojnie. Ale jeszcze więcej o ludzkiej twarzy zła. 

Kolej Śmierci w Birmie. Kosztowała tysiące. Tysiące ludzkich żyć. Czym miała być? Pokazem siły, wielkości, determinacji w działaniu Japończyków? Przecież to nie oni ją wybudowali. Oni tylko wykrzykiwali rozkazy, żądali większego nakładu pracy, bili, gdy robiło się to zbyt wolno lub bili w ogóle dla samego bicia. Są tacy, którzy przetrwali to piekło. Tak jak więzień o numerze 335. Wiele z niego jest w samym Dorrigo i Ścieżki północy to właśnie jemu są dedykowane. Powieść o życiu w niewoli, o przetrwaniu, o katorżniczej pracy, która, jak twierdzili oprawcy, może zmyć hańbę niewolnictwa z żołnierza. Dorrigo ogląda wiele śmierci. Przez choroby, wycieńczenie, głód czy ten samurajski miecz, którym odcina głowy Japończyk recytujący wiersze śmierci. Więzień numer 335 widział to wszystko. Więzień numer 335 to ojciec Richarda Flanagana. Ścieżki północy odarte są z wojennego patosu, dotykają tematu, o którym się milczy, a w końcu zdobywają nagrodę Bookera. Nie bez powodu. Ta ślicznie oprawiona książka nie kryje w sobie ładnych rzeczy. Jest mocno. I przysięgam, że warto.

"Szczęśliwy człowiek nie ma przeszłości, a nieszczęśliwy nie ma nic poza nią."

 

sobota, 14 listopada 2015

"Tristan i Izolda"

Czy byłam kiedyś tak poważnie zakochana, tak na zabój, tak, że świat nie istniał? Nie. Nastoletnia obsesja na punkcie wokalisty pewnego zespołu z Kalifornii się nie liczy, nie tutaj. I choć czasem sądzę, że jestem niezdolna do jakichkolwiek uczuć wyższych, to wciąż historia Jane Eyre mnie wzrusza, wciąż od czasu do czasu podczytuję sobie jakieś powieści z romansem w tle i po raz n-ty oglądam Wielkiego Gatsby’ego, bo przecież ta miłość taka piękna. Chwytają mnie stare historie. Historie klasyczne, powiedziałabym. Nie chwytają mnie natomiast te wszystkie dystopijne miłostki czy kolejny erotyk o wielkim pożądaniu równym wielkiej miłości. To nie tak. Ale co było na początku? Przed Panem Rochesterem, przed Darcym, przed Hugh Grantem, przed Ryanem Goslingiem, a nawet przed Romeo, ach, Romeo… Był Tristan. Była dwunastowieczna legenda. Była miłość zaprawiona eliksirem. 

Tristan wyrusza na poszukiwanie właścicielki złotego włosa, którą poślubić ma król Marek. Siostrzeniec władcy Kornwalii odnajduje Izoldę Jasnowłosą i nadstawia karku, by wydostać ją z opresji. Matka Izoldy przekazuje towarzyszce córki magiczny napój. Napój, który rozbudzi miłość, pożądanie i zapewni szczęśliwe małżeństwo. Napój, który ma zostać wypity przez Izoldę i króla Marka. W trakcie podróży do Kornwalii, przyszła królowa wypija go wraz z Tristanem. Miłość, która nie miała prawa zaistnieć, prowadzi kochanków do zguby. 

Nie sposób powiedzieć coś, co nie zostało powiedziane już wcześniej. Dzieje Tristana i Izoldy to legenda znana wszystkim. Ta o miłości, rycerzach, smokach i damach serca. Ta o kochankach, którzy nie mogą być razem. Ta, w której kobiety są piękne, długowłose, powabne i eteryczne. Jak to na baśnie, legendy i opowieści przystało. Mężczyźni to z kolei honorowi rycerze, którzy przez pół świata jechać będą, by spróbować swoich sił w starciu ze smokiem pilnującym wieży. W wieży uwięziona jest z kolei olśniewająca dziewczyna, ta jedna na milion, o której krążą legendy… a resztę i tak wszyscy znamy ze Shreka. Legendy o Tristanie i Izoldzie nigdy nie omawiałam za swoich szkolnych czasów, czyli chociażby ten rok temu, ze względów mi niewiadomych. Możliwe, że z ignorancji polonistki lub jej zaaferowania sprawami najwyższej wagi, możliwe, że zwyczajnie pamięć mnie zawodzi, ale do tego wolę się nie przyznawać. Dzieje Tristana i Izoldy nazywane są najpiękniejszą historią miłosną. Czy taka znów piękna może być miłość spowodowana eliksirem miłosnym? Bo dla jednego wzruszająca będzie ta Romea i Julii, dla innego ta z Titanica, a ja z kolei wybiorę pewnie powieść Charlotte Brontë. Tristan i Izolda to jednak ta wersja podstawowa. Ta, od której wszystko wyszło. Ta wieczna i tragiczna, ta esencja love story

Również samo wydanie Dziejów Tristana i Izoldy zachwyca. Opowieść, odtworzona z dawnych legend i poematów, jest kolejną pozycją z cyklu powieści wielkich Wydawnictwa MG. Dzieje Tristana i Izoldy, w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, ukazały się w zilustrowane i w twardej oprawie. Tristana i Izoldę zna przecież każdy. Dawno, dawno temu, kiedy to głową sięgałam jeszcze stołu, zdarzyło mi się oglądać bajkę o tym samym tytule. Tobie, Czytelników, pewnie też. Była księżniczka, był rycerz na białym rumaku i była miłość. Naście lat później, głową sięgam już nieco wyżej, przeżywam historię tą w wersji drukowanej. Upajam się ładnymi, nieco archaicznymi słowami i już nie marzę o posiadaniu rumaka, tak jak robiłam to jako dziecko, ale uświadamiam sobie w ilu nowszych historiach ta tragiczna miłość ma swój cień. Bo to się powtarza. Niejednokrotnie. A myślę, że fajnie to znać. Fajnie czasem podotykać myślami skrawków legend dwunastego wieku. 

"Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci?"

piątek, 6 listopada 2015

"Ember in the Ashes. Imperium ognia" Sabaa Tahir

Dystopie zawładnęły literackim światem już jakiś czas temu, zdążyły zdobyć już szczyt swojej popularności i zacząć powoli umierać. W owym rozkwicie tragicznych wyobrażeń przyszłości, lepsi i gorsi autorzy próbowali swoich sił w debiutach, które niemalże zlewały się w jedno. Tworzyły się bardziej lub mniej skomplikowane uniwersa, pisarze konkurowali we wpakowywaniu swoich bohaterów w coraz boleśniejsze żywota, lecz idea zawsze pozostawała ta sama i gdzieś tam, na końcu drogi, czaił się romans. Zazwyczaj taki infantylny, taki młodzieńczy, taki mało namiętny i często bez sensu. W dystopiach nigdy nic nie jest łatwe, bohaterowie doprowadzają do szewskiej pasji, a fabuła to też taka o niczym. Są jednak te perełki, które gdzieś tam zaistniały, sprzedały się w milionach egzemplarzy i rozkochują mnie w sobie, a ja czekam na ciąg dalszy opowieści. Ember in The Ashes. Imperium ognia nie jest jedną z nich. 

Laia jest Scholarką. To kasta ludzi uciśnionych, prześladowanych i żyjących w warunkach niemalże niewolniczych. Strach to chleb powszedni. Strach, to to, co odczuwa Laia, gdy Maski porywają jej brata. Zdana na samą siebie, planuje go odbić. Elias Veturius jest żołnierzem Imperium, Maską, czyli osobą dumną, bezlitosną i szkoloną na maszynę do zabijania. Daleko mu jednak do wizerunku rówieśników. Nie chce być taki jak oni, lecz nie ma wyboru. Skrajnie różne osoby żyją w jednym miejscu, a ich drogi od czasu do czasu się przecinają. Powinni się nienawidzić. Powinni sobą gardzić. Potrafią jednak dojrzeć prawdę pod wszystkimi nałożonymi maskami. 

Ember in The Ashes. Imperium ognia atakowała mnie kiedyś na każdym kroku. To jedna z tych serii, która za granicą opatrzona śliczną oprawą była na youtubie, Instagramie i pewnie też na Snapchatcie, którego nie używam. Zachwyty i zachwyciki kolejną szybką, przyjemną, niewymagającą historią, lecz co ważne, do bólu przewidywalną. Od niedawna szumią o niej również i nasze media. Rozumiem to. Zagraniczny tytuł, popularny gatunek, otwarte zakończenie i zapowiedź serii. Dobra pozycja, sympatyczna historia i wciągający początek. Zdziw się, Czytelniku, że nie wzbudziła u mnie żadnych emocji. Że chciałam ją szybko skończyć i zacząć coś nowego. Że nawet nie chciało mi się nią rzucać po ścianach. Jestem wybrednym czytelnikiem i marudzę, kiedy nie jestem usatysfakcjonowana. Ember in The Ashes. Imperium ognia obfituje w barwną plejadę postaci, również drugoplanowych, wartką akcję i bohaterkę, która zdecydowanie nie wygrałaby konkursu na najdurniejszą heroinę w literaturze. Co z tego, skoro między nami nie zaiskrzyło. 

Sabaa Tahir rozpoczyna z przytupem. Dzieje się, głowy latają, a Laia jest w stanie na tyle szybko podejmować decyzje, by nie zginąć. Główna bohaterka działa konsekwentnie. Macie punkt. Autorka zręcznie przeplata jej historię z punktem widzenia Eliasa, który nieco nam tu odstaje od tych złych. Niewolnica i żołnierz. Żadne z nich nie jest wolne, każde dąży do ukrytych celów. Sabaa Tahir napisała interesującą książkę, ubarwiła ją fajnymi tajemnicami, a akcję umieściła w świecie brutalnym, nieprzyjemnym, który gdzieś tam się wkrada pod skórę. Lecz to wszystko już było. W nurcie dystopii można znaleźć coś ciekawego, rzadko nowego, a i Imperium ognia nie ma w sobie żadnej świeżości. Z tym to trochę tak, jak z powieściami Sparksa. Opowiadamy wciąż tą samą historię. Bo po trochu tu wszystkiego. Sabaa Tahir miała świetny debiut, lecz Imperium ognia weszło w obieg może odrobinę za późno. To wszystko, co znamy. Ale też wszystko, co lubimy. 

"Życie składa się z wielu momentów, które nic nie znaczą. A potem któregoś dnia nadchodzi chwila, która wpływa na wszystkie dalsze wydarzenia."

 

poniedziałek, 2 listopada 2015

Bo nogi poniosły mnie tam, gdzie nie chciałam

Spaceruję. Po Kazimierzu, nad Wisłą, zahaczam o Podgórze i nigdy nie wędruję po Krowodrzy. Spaceruję po Krakowie. Mieście moim, naszym, waszym. Minął już miesiąc mojego wcale nie wyczerpującego zmagania się ze studiami. Rozpoczął się czwarty miesiąc mojego pomieszkiwania we własnych czterech ścianach, na niewielkiej przestrzeni o ciszy przerywanej jedynie muzyką, którą puszczam wieczorami. Często wychodzę. Tak, jak to bywało na początku wakacji. Kiedy nie miałam co ze sobą zrobić, dni były zbyt długie i wypełnione milczeniem. Kiedy była to cisza i błoga, i denerwująca. Chodzę bez celu, czasem odkrywam nowe tereny, choć mam swoją ulubioną trasę na dwie godziny ze słuchawkami w uszach. Byłam tam dzisiaj. Choć zajęło to trochę dłużej, bo nogi poniosły mnie tam, gdzie nie chciałam.

Kiedyś to była wycieczka! Tłumy obcych twarzy, angielski, niemiecki czy hiszpański słyszane na każdym rogu. Byłam tu przecież wiele razy, lecz nigdy nie miałam tych czterech ścian, do których chce się wracać. I wszystko było fascynujące. Fascynująca była ta pani, ta cała w złocie, przy Mariackim, fascynujący byli mężczyźni na szczudłach, kilometrowe wycieczki, smok wawelski, który niezmiennie obskakiwany jest przez dzieci, a i to siedzenie nad Wisłą miało swój czar. Czar nieodparty, bo zdarzało mi się tam spędzić godziny z książką, gdy to słońce grzało jeszcze tak mocno, że nie chciało się wstawać i iść dalej. Spacer Rynkiem, Grodzką, ścieżką przy Wiśle. Utarte szlaki. Z czasem zaczęłam chodzić dalej, przekraczać mosty i iść nawet tym brzegiem rzeki, którym nikt nie chodzi. I już zaczęłam czuć się nieco lepiej, mniej obco i trochę bardziej w domu. Trochę bardziej na miejscu, bo z czasem nauczyłam się jak jeździć nocnymi, gdzie jedzie ten autobus, który tak często widuję i jak wybrać najlepsze połączenie na tą czterdziestominutową podróż, którą zwykłam odbywać z punktu A do punktu B. Było upalnie, a wakacje trwały w najlepsze.



Zatoczyłam koło. Leci czwarty miesiąc, ja mam wrażenie, że byłam już wszędzie i widziałam wszystkie murale. Wiem, że nie. Wiem, że nie byłam jeszcze na Nowej Hucie, obcy mi Bieżanów, a na Bronowicach jest przecież galeria i Ikea. Jednak nie sposób się już zgubić. Jazdę ostatnim tramwajem do mieszkania opanowałam do perfekcji, znam wszystkie tanie księgarnie, na Floriańskiej jest za dużo ludzi jak na mój gust i mam już swoje ulubione puby, lecz teraz już rzadziej je odwiedzam. Dziś Kraków trochę uderzył mnie po twarzy. Jestem trochę jak narząd odrzucony po przeszczepie, ale wciąż walczę. I staram się nie zważać na to, że szóstka pojechała inaczej niż miała, kawałek chodnika na mojej trasie odgrodzono, a ta ławka, na której chciałam usiąść była zajęta. Że wiem o czym mówią wiekowi Krakowiacy w tramwaju, że po raz kolejny idę do tej samej kawiarni, że FORUM Przestrzenie wygląda tak dziwnie, tak pusto i nie tak, jak w wakacje. Że jest to trochę miasto duchów. Bo jestem tu już na tyle długo, by miejsca te oznaczać jako swoje, ale na tyle krótko, bo wiązać je jedynie z pojedynczymi zdarzeniami.

Przypominam sobie jak to było, kiedy jeszcze nieco niepewnie wracałam przez osiedle o trzeciej w nocy, jak uczyłam się na pamięć kodu do wejścia budynku czy pilnowałam się z wysyłaniem stanu liczników wody o czasie. Teraz nie ma niespodzianek, przywykłam do tego jak "chodzi" lodówka w nocy, do hałasowania gołębi na dachu, no i wiem też, do której czynna jest Biedronka po drugiej stronie ulicy. Przeprowadzka tak kiedyś ekscytująca jako kolejny, wielki krok w dorosłość, jest teraz jednym z wielu mieszkań na mojej drodze. Śmiać mi się chce na wspomnienie pierwszej drogi na uczelnię, nerwowego odliczania przystanków tramwajowych, byle by tylko go nie przegapić czy przeglądanie jakdojadę w czasie eskapady przez całe miasto. I znów spaceruję. Dużo myślę. Dużo analizuję i robię dalekosiężne plany, których pewnie nigdy nie spełnię. Teraz jestem tu. Idę dalej. Nie zatrzymuj mnie.