środa, 28 stycznia 2015

"Love, Rosie" Cecelia Ahern

Każdy z nas był dzieckiem i wierzę (a przynajmniej mam nadzieję), że każdy z Was zaznał tego przywileju, tudzież przyjemności w posiadaniu najlepszego przyjaciela. Przyjaciela, który rano budziłby Cię wołając zza okna i spędzałby z Tobą całe godziny i dnie na zabawie, wspólnych dowcipach, przekomarzaniu się, kłóceniu i dzieleniu sekretami siedząc na najwyższej gałęzi drzewa. Był to jeszcze czas, gdy nasze głowy nie sięgały krawędzi stołu, obce było nam niebezpieczeństwo, osiemnastolatkowie byli tymi dorosłymi, a lato zdawało się trwać bez końca… Razem organizowaliście sobie czas przeróżnymi zabawami, które się nigdy nie nudziły, nie potrzebowaliście nikogo innego mając siebie. Lata jednak płynęły, wspólnie gubiliście mleczne zęby, łamaliście kończyny spadając z drzew czy ogrodzeń, aż wreszcie ramię w ramię poszliście do pierwszej klasy, kiedy to tornistry jeszcze nie ciążyły. Czas pędzi jednak nieubłaganie, dorastamy, zmieniamy towarzystwo i z czasem drogi przyjaciół ni stąd, ni z owąd się rozchodzą, a z nami zostaje ciepłe wspomnienie któregoś pięknego lata. Czy dziecięce przyjaźnie mają prawo przerodzić się w coś większego niż bagatelna dziś znajomość z dzieciństwa?

Alex i Rosie przyjaźnią się od małego i można powiedzieć, że jest to przyjaźń życia. Razem dorośli,razem poszli do szkoły, razem siedzieli w ławce, razem zostawali za karę po lekcjach i stworzyli dwuosobowy klub, który nie dopuszczał nowych członków. Alex i Rosie zaplanowali wspólną przyszłość, studia i dorosłe życie obiecując sobie, że ich przyjaźń będzie trwać aż do grobowej deski. Plany krzyżuje im jednak wyjazd Alexa, którego ojciec otrzymał ofertę pracy w Ameryce. Rosie pozostaje sama w Irlandii i w miarę możliwości utrzymuje stały kontakt z przyjacielem. Noc balu maturalnego staje się dla niej znamienna, a jej skutki wywracają życie nastolatki o sto osiemdziesiąt stopni. 

Z Cecelią Ahern moja przygoda była dość krótka i miała miejsce dość dawno temu. Parę lat temu, pod koniec gimnazjum jak dobrze pamiętam, postanowiłam zrobić sobie poranny seans filmowy. Byłam sama w domu i z nagrań pozostawionych przez mamę, moją uwagę przykuł PS. Kocham Cię, który tak zachwalany był przez moją rodzicielkę. Niedługo się zastanawiając, włączyłam film by już w nastej minucie zalewać się łzami i tonąc w morzu chusteczek. W głównych rolach wystąpili tam Hilary Swank i Gerard Butler, których na pewno kojarzycie. Film przedstawiał historię młodego małżeństwa, w którym pan Butler umiera, a przed śmiercią organizuje żonie przekazywanie jej listów napisanych przed śmiercią. Listów było oczywiście dwanaście, co oznacza, że dwanaście razy wybuchałam większym płaczem, gdy pani Swank otwierała białe koperty. Po zakończeniu tego seansu wyglądałam zapewne jak chodzące nieszczęście z czerwonymi oczami i nieustannie cieknącym nosem. Stwierdziłam, że od tego momentu będę nienawidzić rodzicielki za polecenie mi tak nieludzko smutnego filmu. Moja nienawiść trwała jednak krótko, zarówno do mamy, jak i książki, na której postawie nakręcono PS. Kocham Cię. Gdy już zebrałam się w sobie, sięgnęłam po papierową wersję. Słowa Ceceli Ahern nie wywołały jednak kolejnego wodospadu z moich biednych oczu… ani łzy. 

Cecelia Ahern zdaje się rzeczywiście mieć coś do listów i formy pisanej, nie mówionej. W Love, Rosie postanowiła całą treść historii zawrzeć w listach, mailach, sms-ach, rozmowach na czacie czy innych notatkach. Książka wydana została już dawno, ale pojawiła się na półkach księgarni pod przyprawiającym o mdłości tytule Na końcu tęczy, takim samym jak oryginał, ale zmienienie go pod promocję filmu było dobrym posunięciem, bo o pierwszym wydaniu nigdy wcześniej nie słyszałam. Cecelia Ahern nie zachwyciła mnie w książkowej wersji PS. Kocham Cię i później nie miałam z nią nic wspólnego, ale zapragnęłam poznać historię Alexa i Rosie ze względu właśnie na premierę filmu, którego obsada jest dość przyjemna dla oka książkoholika oraz dla zorientowania się jak to teraz wygląda w jej książce. Pod względem przyswajania treści było o niebo lepiej niż pamiętam. Love, Rosie jest napisana dość plastycznym językiem, a wszystkie e-maile i listy czyta się dość szybko. W mgnieniu oka przerzuciłam pięćset stron nieco naiwnej, aczkolwiek przyjemnej historii i nie czuję się ani usatysfakcjonowana, ani zawiedziona. 

Love, Rosie to powieść, w której akcja trwa porządne pięćdziesiąt lat. To zapis życia Rosie Dunne, której życie od lat nastu rzucało pod nogi kłody. Kłody, których było tak wiele, że to aż niewiarygodne. Myślę, że w życiu mamy określoną liczbę nieszczęść, Rosie jednak wybrała pewien szalony pakiet rozszerzony, po którego przyswojeniu mogę stwierdzić, że autorkę nieco poniosło. Dziewczyna kończąc dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat wciąż jest tak samo niekonsekwentna, mając sprecyzowane plany i konkretne marzenia do zrealizowania robi wszystko, bo zapewnić sobie życie zupełnie odwrotne do tego, którego pragnęła. Świat Rosie Dunne jest niewiarygodnie nierzeczywisty, a ona sama mając tyle motywacji, nie potrafi ukierunkować jej tak, by osiągnąć to, co chce. Kolejną bolączką były dla mnie rozmowy między Rosie a Alexem, Ruby, córką Katie czy siostrą Stephanie. Cecelia Ahern skupiła się na różnorodności form ukazanych w książce, ale kompletnie zbagatelizowała cechy indywidualne postaci, spłycając je do tego stopnia, że bez podpisu pod bodajże listem, nie widziałabym kto się właściwie do Rosie zwraca. To wszystko częściowo przynajmniej zakrył mi fakt, że Love, Rosie czytało się całkiem przyjemnie. Muszę powiedzieć, że dawno się tak nie zrelaksowałam przy książce, nie wyłączyłam się na tyle, żeby nie przeszkadzały mi pewne niedociągnięcia, a tu – pewne absurdy były całkiem zabawne. 

Love, Rosie była dla mnie lekturą na dwa popołudnia, która przypomniała mi jakie to szczęście mieć najlepszego przyjaciela, jak cenna jest relacja damsko-męska i po raz kolejny postawiła znak zapytania nad takim związkiem bez drugiego dna, które jak się okazuje, jest nieuniknione. Rosie i Alex to przyjemna para, jeśli patrząc na całość historii. Cecelia Ahern pozwoliła mi nieco po gdybać nad dziecięcymi przyjaźniami, dopisać nowe scenariusze do własnego życia i wywołać półuśmiech tą częściowo miłosną opowiastką. Pomimo wszelkich moich zastrzeżeń do realizacji tego pomysłu, ten był w sam w sobie bardzo dobry. Rosie i Alex pokazali, że warto walczyć o przyjaźń, bo pewnego dnia może być na to za późno. 

Ocena: 6/10

"Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Wiemy o tym, ale za każdym razem, gdy się to zdarza, jesteśmy zaskoczeni. To jedyna rzecz w naszej egzystencji, której możemy być pewni, ale często łamie nam serce."


poniedziałek, 26 stycznia 2015

"Drach" Szczepan Twardoch

Jaki jest sens życia? Co ma prawdziwą wartość, a co jest jedynie ułudą? Księga Koheleta sprowadza wszystko do marności. Szczęście jest jedynie chwilowe, życiem rządzą małe przyjemności, które nie czynią nas szczęśliwymi w pełni, ani bogactwo, ani władza, ani mądrość nas nie zadowolą. Mądry i głupi umiera tak samo, jednakowo rozkłada się w ziemi i jednakowo przemija i zostaje zapomniany. Człowiek rodzi się i umiera. Jest i już go nie ma. Drach z kolei widzi wszystko i wie wszystko, dla niego wydarzenia dzieją się w tym samym czasie, choć niektóre prędzej, a niektóre nieco później. Widział wszystko, twierdzi, że i te małe, i te duże wydarzenia są na swój sposób ważne i jednocześnie bagatelizuje je. To Drach jest centrum wszystkiego. Od Dracha wyszliśmy i do Dracha wrócimy. Życie da nam jedynie ułudę niezależności, przypadku. 

 Głównym bohaterem powieści Twardocha jest Josef Magnor, mieszkaniec podgliwickich Plichowic. Poznajemy go w 1906 roku, gdy ten ma osiem lat i po raz pierwszy obserwuje świniobicie. Jego życie jest podobne do losów wszystkich mężczyzn w rodzinie. Josef dorasta, idzie na wojnę, by walczyć odziany w niemiecki mundur, następnie wraca do rodzinnego domu, bierze za żonę dość zwyczajną dziewczynę, spładza dzieci, pracuje na kopalni, bierze udział w powstaniach śląskich, a wszystko to toczy się naturalnym tempem w śląskiej rzeczywistości. Josef nie czuje się Polakiem i jednocześnie nie czuje się Niemcem. Kim więc jest Josef? Nikodem Germander to druga ważna postać w „Drachu”. Praprawnuk Josefa Polakiem się jednak czuje, ale nie przywiązuje do tego dużej wagi. Nikodem urodził się na Śląsku, lecz w przeciwieństwie do przodków nie jest zatrudniony na kopalni, a wybrał zawód architekta, co było trafnym wyborem, gdyż teraz jest znany, ceniony i nagrodzony prestiżową nagrodą za projekt własnego domu, w którym już nie mieszka, ponieważ rozstał się z żoną. Z żoną natomiast rozstał się dla kochanki, ale jak się na początku dowiadujemy, zaprzepaścił oba związki i teraz jedyną bliską relację utrzymuje z alkoholem i tabletkami nasennymi. 

Losy rodzin Magnorów i Germanderów oraz innych pojawiających się postaci prezentuje nam Drach. Jako narrator sprawia wrażenie pewnego transcendentalnego bóstwa, które jest ziemią, jest wszystkim i jest niczym. Drach jest wieczny, widział i czuł wszystko, jego prawa rządzą światem i tłumaczone są przez człowieka zwyczajnym zrządzeniem przypadku. Człowiek pochodzi od Dracha i po śmierci zostanie w nim pogrzebany, co opisane jest w sposób dokładny, z niemal biologiczną i chemiczną szczegółowością. Wszystkie organizmy ożywione i nieożywione pochodzą od Dracha. Jak sam mówi, drzewo, człowiek, sarna czy kamień to jedno, są tym samym i kiedyś złączą się w ziemi. Żywioł, demon, smok czy tajemniczy byt? Narracja z punktu widzenia Dracha jest sama w sobie ciekawa, pozostaje on zagadką, bezosobowym bytem.

Czy Drach to powieść o Śląsku? W pewnym sensie jest on jedynie tłem dla rozgrywających się wydarzeń. Śląsk zdaje się nie przynależeć nigdzie. Bohaterowie mówią gwarą śląską zamiennie z niemieckimi słowami czy nawet całymi kwestiami. Dzięki temu zabiegowi perfekcyjnie zanurzamy się w sam środek wydarzeń, ale brak przypisów czy jakichkolwiek tłumaczeń może być problemem dla tych, którzy ani z jednym, ani z drugim językiem nie mieli do czynienia, partie narratorskie jednak częściowo opisują to, co zostało powiedziane. Co ciekawe, Śląsk przy lekturze Dracha wydał mi się bliski i odległy jednocześnie. Mieszkam tu od urodzenia, lecz w moim mieście gwara ta umarła już dawno temu, jeżeli w ogóle kiedykolwiek istniała w tutejszej rzeczywistości. Z drugiej strony jednak do książki dołączona jest mapka, która przestawia tereny mi całkiem bliskie, gdzie mniej lub bardziej wiem jak wygląda miejsce akcji czy też potrafię wyobrazić sobie te realia. Opisane słowami Twardocha wzbudzały we mnie konsternację, ale też pewną złość wynikającą z mojej niewiedzy. Szczególnie przeklęte Katowice w oczach Nikodema Germandera jawiły się nieco inaczej niż panorama miasta, które widzę dość regularnie. Pod tym względem zyskałam nowe, świeższe, ale jednocześnie dotknięte nostalgią spojrzenie na Śląsk, który momentami zdawał się mniej śląski od okolic Gliwic, Plichowic, na których skupia się opowieść. 

Szczepan Twardoch popełnił powieść niesamowicie realistyczną, realistyczną do bólu wręcz, bo depresyjny wydźwięk całości jeszcze długo siedzi w głowie. Drach przedstawia opowieść o pokoleniach, których ciągłość pozostawia coraz cięższy bagaż na plecach młodych. To opowieść o wszystkim tym, co dostajemy od ojca, dziadka, pradziadka oraz jego poprzedników. Czy widzialne czy nie, w pewien nieokreślony sposób oddziałuje na nas, na nasze życiowe wybory czy sposób myślenia. Ale także Drach mówi o nie przynależności. Śląsk to region, gdzie swego czasu granica zmieniała się co chwilę, a przez to tożsamość, mentalność, wygląd czy język mieszkańców również ulegał zmianie. Nie mnie oceniać o czym myślał autor. Wyraźna jest jednak dla mnie jedna myśl. Wszystko to, co dziedziczymy po swoich przodkach ma w sobie coś głębszego. Spuścizna to nie tylko zabrudzona biżuteria, zardzewiały bagnet wojenny czy pistolet, o którym możemy napisać tysiące słów. Drach to powieść pełna okrucieństwa, śmierci, gwałtu, ale także refleksji nad życiem, sensem czy bezsensem naszego losu. Zawsze mówię, że dobra książka to taka, po przeczytaniu której czuję się jakby ktoś dał mi w twarz. Masochistyczne podejście do czytelnictwa, ale sprawdziło się i tutaj. Lektura Dracha pozostawiła mi ogromny niedosyt, zafundowała porządną dawkę wiedzy o regionie, w którym mieszkam i sprawiła, że odzyskałam wiarę w polskich autorów literatury współczesnej. 

Ocena: 8/10

"Kochać to, czego już nie ma, albo tego, kogo już nie ma, jest bardzo trudno, ale nie ma różnicy między czymś a kimś. Najtrudniej i najgorzej odpowiedzieć sobie na pytanie, czy istnieje miłość i co to znaczy, jeśli istnieje - dla ludzi najgorzej."


FACEBOOK | TWITTER | INSTAGRAM 

środa, 14 stycznia 2015

"Kompleks Portnoya" Philip Roth

Po pożegnaniu przez groteskową pointę, poczułam się jakbym potrzebowała prysznica. Moja skóra zdawała się być pokryta czymś krępująco ohydnym, grubiaństwem połączonym z wulgarnością i nieprzyjemnym zapachem potu. Wątpię, że rozumiesz tą przypadkową mieszaninę słów, Czytelniku, ale było to uczucie podobne do tego, które towarzyszy po całonocnej imprezie. Dobrej imprezie, aczkolwiek szalenie męczącej. Dokładnie mam tu na myśli moment, gdy większość grupy padła gdzieś w kącie lub niepostrzeżenie się ulotniła z miejsca zdarzenia, a ty jeśli nie jesteś jednym z delikwentów pod ścianą, to czekasz na wschód słońca, który zapowiada jasna łuna przedzierająca się przez nocne niebo. Tusz do rzęs odbija się już pod dolną powieką, puder starł się niemal do zera, a zmęczonymi i ledwie otwartymi oczami zauważasz swoją pogiętą sukienkę i skrzywiony obcas. Cisza, spokój i lekko drażniące wspomnienie nocnych emocji, które zdają się być odległe o parę dni, nie godzin. Tak. Uczucie po przeczytaniu tej książki było podobne. 

Alexander Portnoy to żyd i antysemita. Jednocześnie. Ponadto kocha siebie zbyt mocno, szczególnie pewne partie swojego ciała. Podczas sesji z psychoanalitykiem opowiada o każdym żenującym, perwersyjnym i intymnym ekscesie seksualnym, którego (nie)przyjemność miał zaznać. Rozpoczyna od wczesnego dzieciństwa, z którego to wspomnieniem jest cierpiący na zatwardzenie ojciec i nadopiekuńcza matka, która w swoich obowiązkach posuwała się niekiedy za daleko. W wieku nastoletnim nie może odnaleźć się w swojej seksualności i ucieka w masturbację, która po krótkim czasie staje się jego obsesją i uzależnieniem. Z perspektywy czasu wszystkie manie seksualne, na które cierpiał i wciąż cierpi, zdają się mu winą, za którą powinien ponieść karę i ta właśnie ciąży na nim niczym widmo. Dorosły Alexander Portnoy wciąż targany jest żądzą, chęcią obnażania się, odbycia stosunku z kimkolwiek, z czymkolwiek i chociażby gdziekolwiek. Barwna i jednocześnie wulgarna do granic możliwości opowieść życia seksualnego Portnoya przeplatana jest wstawkami z problematycznego dzieciństwa, w którym znajdziemy wpływ Freuda czy swoisty kompleks Edypa, z którym polemizuje Roth w tytule swojej powieści.

Premiera książki Philipa Rotha przypada na lata 60. XX wieku, czyli czas rewolucji seksualnej i choć powieść jak ta ze względu na ówczesny okres nie powinna dziwić, przerosła najśmielsze oczekiwania i zgorszyła sporą część amerykańskiego społeczeństwa. Pomimo to, a może właśnie dlatego, powieść Rotha widnienie na liście najważniejszych powieść anglojęzycznych Timesa. Czy dziś wywarłaby podobne odczucia? Myślę, że tak, choć zapewne w innym stopniu wstrząsnęłaby Ameryką czy Polską ze względu na mentalność społeczeństwa, ale już nie nad tym będę się roztkliwiać. Rozgłos działa na korzyść i jest równoważny najbardziej irytującej reklamie, z czym my całkiem niedawno mieliśmy do czynienia. A co ze mną? Ja na przemian wybuchałam śmiechem i przymrużałam oko na pewne, moim zdaniem, zbyt wyuzdane sceny.

Alexander Portnoy to trzydziestoparoletni mężczyzna pochodzenia żydowskiego, dziś zajmujący stanowisko zastępcy komisarza ds. równouprawnienia. To facet wykształcony, o wysokim IQ, którego przeznaczeniem, w jego odczuciu, był sukces. Zdaje się on prowadzić dostatnie życie, bez kłopotów finansowych oraz innych szeroko rozumianych. Tak jednak nie jest. Portnoy to tak naprawdę osoba nieszczęśliwa. Od lat targają nim sprzeczności, pomimo własnego pochodzenia piętnuje społeczność żydowską, kulturę, tradycję, potępia chrześcijan i zgłębia relacje z gojami, choć jednocześnie uznaje nad nimi własną wyższość. Od dzieciństwa pouczany był przez rodziców, szczególnie przez matkę, dzięki której wyrósł na sfrustrowanego neurotyka uciekającego w seksualne perwersje, przez co ma problem z nawiązaniem zdrowej relacji z kobietą. Na własne życzenie wpada w ramiona przypadkowych dam, prostytutek czy romansów na jedną noc i jest tego boleśnie świadomy. Portnoy jednakże czerpie małą, lecz odczuwalną satysfakcję z tych relacji. Pragnie jednak wciąż więcej. Jest chronicznie nieszczęśliwy, rozdarty pomiędzy głosem sumienia a głosem pożądania, jego inteligencja nie pomaga, a jedynie uświadamia mu sytuację, w jakiej się znajduje.

Kompleks Portnoya to książka cudownie nieodgadniona, jednocześnie przytłaczająca i zajmująca. Philip Roth z gabinetu terapeutycznego stworzył nieokreśloną przestrzeń bez głosu rozsądku, a pozwolił mówić inteligentnemu wariatowi, który swoje życie przedstawia niemal jako parodię. Lecz z kogo tak naprawdę się śmiejemy? Z żydowskiej nadopiekuńczej matki, z prostej, histerycznej i dość głupiutkiej oraz infantylnej kochanki zwanej „Małpką” czy z samego Portnoya, który w mistrzowsko nietrafiony sposób za zasymilował cechy swoich bliskich? Roth w całej swej gracji w dobieraniu wulgarnych słów nie sprawił, że śmiałam się serdecznie rozbawiona. Śmiałam się nerwowo. Ryzykowałabym spostrzeżenie, że autor najbliższej do rzeczywistości odmalował ówczesną mentalność, lecz jakkolwiek chciałabym być tego pewna, nie jestem w stanie. Ale uwierzę mu na słowo, bo było to nadzwyczaj realistyczne. I oto siła powieści.

Człowiek to taki ciekawy zwierz, że zawsze pragnie by wszystko wyglądało dla niego inaczej. Często świadomie odrzuca to, co namacalne, co rzeczywiste, na rzecz niespełnionych snów i pragnień. Portnoy wpadł we własną pułapkę i zapętlił się w natychmiastowym zaspokajaniu własnych potrzeb. Wizyta u psychoanalityka po, jak czytamy, długim czasie demoralizacji miała pomóc mu zgłębić źródło seksualnych niepowodzeń i niezahamowanych fantazji. Czy mu się udało? Tego nie wiem, ale mogę stwierdzić, że w każdym z nas jest nieco z Portnoya. Każdy z nas czuje się czasem związany przez pęta konwenansów, tradycji kulturowej, własnej rodziny czy siebie samego. Należy jednak nauczyć się z tym walczyć i nie uciekać w samodestrukcję.

Ocena: 7/10

"Jestem Raskolnikowem masturbacji - lepkie dowody winy są wszędzie!"

piątek, 9 stycznia 2015

"Bracia Karamazow" Fiodor Dostojewski

Ojcobójstwo. W świetle prawa jest zabójstwem, choć zapewne dla sprawcy tego czynu czymś potężniejszym. Co kieruje człowiekiem, który zabija własnego ojca? Rodzice potrafią być dla swoich dzieci zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Ojciec to osoba, która dała nam życie, poświęciła swoje i jest gotowa wyrzec się największych dóbr dla naszego spokoju. Ciężko wręcz pomyśleć o czynie tak brutalnym, haniebnym i niewdzięcznym. Z drugiej strony jest wiele rodzin, które nie funkcjonują w taki sposób. Rodzic może dla dziecka stać się także potworem, największym ciężarem i powodem do zmartwień. Przykre jest to, że dziś, w dwudziestym pierwszym wieku, tylu rodziców poprzez swoje chore ambicje niszczy wręcz własne dzieci. W niektórych środowiskach zatarła się ta rodzicielska troska, bliskość i poświęcenie, a zastąpiła je obojętność, oschłość i niekończące się wymagania. W 1880 roku Fiodor Dostojewski stworzył powieść poruszającą podobną problematykę, odbiegającą od dzisiejszych realiów oczywiście, ale jak najbardziej odkrywającą rodzicielskie wady.

Bracia Karamazow to opowieść o losach braci, którzy poprzez małe konflikty, zaborczość i zazdrość, doprowadzają do śmierci ojca, Fiodora Karamazowa. Każdy z nich w pewien sposób zamieszany jest w zbrodnię, oskarżony zostaje niewinny, z jednej śmierci robią się dwie, filozoficzne rozważania stoją tuż obok pytań o istnienie Boga, a całości dopełnia szaleństwo i rosyjska wódka. Bracia Karamazow to jednak także powieść psychologiczna, odkrywająca ciemne zakamarki ludzkiego umysłu, odwieczne nurtujące pytania, poczucie winy i sprawiedliwości, a także chęć zemsty. Fabuła powieści Dostojewskiego jest jak widać dość prosta. Mamy kilkoro zamieszanych o przeróżnych cechach indywidualnych i jedno pytanie – kto zabił Fiodora Karamazowa? Zagłębiając się w historię rodziny odkrywamy pewne niedoskonałości oraz zazdrość i rywalizację tam, gdzie nie powinno jej być, co jest siłą destrukcyjną dla każdego noszącego nazwisko Karamazow.

Swoją przygodę z Dostojewskim rozpoczęłam rok temu, gdy na liście lektur pojawiła się Zbrodnia i kara, a ja zostałam wreszcie zmotywowana do przeczytania tej powieści, gdyż od pewnego już czasu byłam nią zainteresowana. Styl Dostojewskiego jest dość toporny i dostrzegłam to już wtedy, jednak wytrwale brnęłam przez kolejne karty tej intrygującej powieści i chwycił mnie właśnie ten ciemny, niebezpieczny i nieco zatęchły klimat rosyjskiego Petersburga. Historia ta do najweselszych oczywiście nie należała i choć ciężko się ją czytało, to dostrzegłam w niej pewien blask, który pozwolił mi zrozumieć dlaczego ma rangę powieści wielkiej. Znalazłam w niej niepokojąco ciekawego bohatera, masę motywów proszących się o wykorzystanie w innych tekstach oraz jeden z najdoskonalszych, najbardziej precyzyjnych portretów psychologicznych jakie miałam okazję poznać. I oto jest geniusz Dostojewskiego.

Bracia Karamazow to już powieść diametralnie inna. Jest ona bardziej dojrzała, w moim odczuciu nieco cięższa, naładowana przeróżnymi emocjami, które zrzucone na czytelnika przyprawiają o ból głowy. To już ostatnia powieść Dostojewskiego, napisał on ją tuż przed śmiercią, początkowo jednak miała być rozpoczęciem serii Żywot wielkiego grzesznika, która opowiadałaby o Aloszy, który był tym dobrym bratem, szlachetny, wielkoduszny i bez skazy. Powieść ta jest dużo bardziej religijna niż była w moim odczuciu Zbrodnia i kara. Myślę, że wynika to z tego, w jakim momencie życia Fiodor Dostojewski popełnił tą opowieść. Z czasem priorytety człowieka ulegają zmianie i możliwe, że to, co wówczas dla pisarza tego było ważne, przelane zostało na karty książki o rodzie Karamazowów, który splamiony krwią i zawiścią, składa się na historię uznawaną dziś za arcydzieło. Książka, nad którą pracował autor przez dwa lata wyróżnia się niemal doskonałym schematem przyczynowo-skutkowym. Świat Karamazowów składa się na niebezpieczną układankę, która z każdą przewróconą kartą odkrywa przez czytelnikiem tajemnice małe i duże.

Znawcy i uczeni już od wielu lat doszukują się symboli, wpływu pewnych filozofii, inspiracji z życia Dostojewskiego czy spotkanych przez niego osób, motywów, interpretacji i wielu innych elementów, które złożyły się na powyższą książkę. Nie błysnę tu żadną mądrością, bo w porównaniu z tyloma czytelnikami przede mną, nie sposób powiedzieć o tej powieści zaskakująco nowego czy odkrywczego. W obliczu takich arcydzieł jak to, zawsze pozostaję mała, niedoświadczona i lekko onieśmielona ich wielkością. Utwory takie jak te tworzą coś, co zwane jest kulturą i w moim odczuciu powinno być zgłębiane w miarę możliwości. Ja właśnie zmierzyłam się z Braćmi Karamazow, zmierzę się zapewne jeszcze za parę lat, gdy stanę przed tą książką silniejsza i, mam nadzieję, mądrzejsza niż dziś. Jej lektura wymaga cierpliwości i zaangażowania, ale warto czasem się pomęczyć, bo zostanie to należycie wynagrodzone.

"Jeżeli o mnie chodzi, to już dawno postanowiłem nie mysleć o tym, czy człowiek stworzył Boga, czy Bóg człowieka."