środa, 26 sierpnia 2015

"Za ścianą" Sarah Waters

Londyn, lata 20. XX wieku. Powojenna Anglia boryka się z wieloma problemami, ale i czuje dyskomfort związany z nadchodzącymi zmianami. Klasy wyższe tracą pewną pozycję, którą przez lata się szczyciły, rodziny poległych na froncie układają swe życia na nowo, a w tle słychać pierwsze dźwięki epoki jazzu – czasów odkrytych sukien, kociej muzyki i zabawy do białego rana. Kobiety poluźniają gorsety i zakasują rękawy, wyzwolenie obyczajów i porzucenie roli damy wiąże się ze śmiercią tysięcy mężczyzn, których wojna odebrała bezpowrotnie. Młode kobiety rzucają się w wir pracy, typowo męskich obowiązków, bo któż inny miałby to zrobić? Słabsza dotychczas płeć, niejako zmuszona do tego, staje się najbardziej niezależna, samodzielna i otwarta na nowy porządek świata.

Dwudziestosześcioletnia Frances Wray zdaje się zmierzać do staropanieństwa mieszkając wraz z matką w wielkim domu, opustoszałym w wyniku nieprzyjemnych zdarzeń w rodzinie. Dom pozbawiony mężczyzn może wkrótce chylić się ku katastrofie bez odpowiedniego wsparcia finansowego, toteż kobiety decydują się wynająć pokój pod lokatorów. Do eleganckiego Champion Hill przybywa młode i wielce nowoczesne w oczach starszej pani Wray małżeństwo. Lilian i Leonard Barberowie pochodzą z klasy urzędniczej, mają nietypowy gust i obyczaje, które parę lat temu byłyby niedopuszczalne. Frances z jednej strony zafascynowana młodymi współlokatorami, z drugiej przerażona ciężkimi krokami niechcianych gości we własnym domu. Z czasem jednak dziewczyna popada w małą obsesję na punkcie pani Barber. Modnie ostrzyżone włosy, piękne sukienki oraz perlisty śmiech zza ściany nie dają jej spokoju. 

Sarah Waters powolutku burzyła wszystkie moje wizje związane z Za ścianą. W pozytywny sposób. To moje pierwsze spotkanie z jej twórczością, niezwykle udane i niezwykle zaskakujące. Brytyjska pisarka czaruje czytelnika nie tylko klimatem epoki, ale i dokładnością, szczegółowością zdarzeń i portretów psychologicznych. Za ścianą z powieści obyczajowej przerodziła się w zabarwioną erotyką powieść miłosną, a następnie w dramatyczny kryminał. To mistrzowskie połączenie wątków sprawiło, że nie mogłam się nudzić, nie mogłam wybrzydzać, a dałam się porwać fascynującej opowieści o namiętności, lojalności, zbrodni i wspólnej tajemnicy. Co jak co, nie spodziewałam się tak perfekcyjnie skonstruowanej i wielowątkowej historii. 

Dom w Champion Hill jest w pewien sposób nawiedzony. Nawiedzony widmem śmierci braci Frances poległych na wojnie oraz jej ojca. Z gwarnego, pełnego śmiechu i rozmów przeistoczył się on w niespokojną twierdzę, zbyt dużą dla dwóch kobiet, którym dawniej towarzyszyły męskie głosy i hałas krzątającej się służby. Pani Wray wraz z córką pozostały niemal bez grosza, samotne, skazane na pracę własnych rąk i skalane piętnem śmierci w imię pokoju. Zmuszone są przejąć zajęcia pań domu oraz służby, co nie wychodzi im najlepiej. Przyjęcie pod swój dach nowych lokatorów jest niemalże zdeklasowaniem w ich oczach. Dom rodzinny zmieniony w dom czynszowy nie odzyskuje dawnego blasku, lecz ożywa nowym, niepewnym i nieco chaotycznym życiem. 

Frances Wray ma swoje za uszami. Dziś wiecznie w pośpiechu, myjąca podłogę w starych ubraniach i spędzająca godziny w kuchni przy obiedzie, w niczym nie przypomina buńczucznej, walczącej o równouprawnienie młodej dziewczyny sprzed lat. Frances wpada w pewną pętlę codzienności, życie, które wiedzie jest dalekie od jej dawnego ideału. Czuje, że to wszystko nie tak miało być, Champion Hill jest jej klatką, a ona sama rwie się ku wielkomiejskiej utopii. Jej matka z kolei wciąż trwa w wiktoriańskim wychowaniu – służba pracująca w domu, wieczory spędzone na grze ze znajomymi i zachowanie pozorów bogactwa, co wciąż stara się udawać, choć ten czas już dawno minął. Dawne uczucia Frances budzi przybycie do domu pani Barber. Lilian przypomina jej najlepsze, najbardziej zwariowane lata, gdy nie kierowała się swoim rozumem, a sercem. We wszystkim co robiła, bez względu na konwenanse. Między Frances i Lilian pojawia się więź, która w świecie pana Barbera, pani Wray i całego Champion Hill nie ma prawa bytu. Dlatego musi to pozostać tajemnicą, nieważne jak bardzo rwie się na światło dzienne. 

Za ścianą to powieść o wielu ważnych sprawach. O nowym życiu, w które wpasować się muszą Brytyjczycy w powojennej rzeczywistości, o samochodach, kinie czy radiu, czyli cudach techniki, które wciąż są tak nierealne, o odkrywaniu siebie, o łamaniu niemalże odwiecznych zasad dobrego wychowania i o poszukiwaniu. Poszukiwaniu tego co dobre, prawdziwe, właściwe, niewymuszone. Sarah Waters przedstawia miłość niemożliwą w dwudziestowiecznej Anglii, miłość lesbijską, która jest bardziej namiętna, bardziej ekscytująca i momentami nawet niewinniejsza niż modelowe małżeństwo pana i pani Barber. Środowisko homoseksualne wciąż niemalże niewidoczne, zaczyna się zarysowywać w powojennej rzeczywistości. Przestaje się udawać, mówi się więcej, ubiera się mniej. A Frances i Lilian poszukują. Poszukują swoich ust, swoich ciał i wspólnych chwil wykradzionych z małżeńskiego życia, zanim Leonard Barber stanie u progu drzwi wracając z pracy i zburzy arkadię. 

Powieść Sary Waters cudownie rozwijająca się, brytyjska do ostatniej strony historia o zaskakujących zwrotach akcji, których żaden pisarz, by się nie powstydził. Za ścianą kipi emocjami, przyciąga tajemnicą i rozgrzewa do czerwoności sekretnym romansem. Jest to opowieść wyważona, poukładana i wspaniale różnorodna. Narracja z punktu widzenia Frances idealnie odsłania konflikt pomiędzy sercem a rozumem, starszym pokoleniem a młodymi feministkami, wyrzutami sumienia a pogonią za miłością. U Sary Waters mężczyźni są tłem. To kobiety działają, walczą, czują i dopuszczają się czynów niewyobrażalnych. To właśnie czyni je wyjątkowymi. 

"Kiedyś nie zdawała sobie sprawy, że można znudzić się strachem. Przypomniała sobie przeróżne jego przejawy, od kiedy to się zaczęło: ataki zaślepiającej paniki, szaleństwo niepewności, załamanie psychiczne. Ani chwili nudy! Ale jednak zrozumiała, że jest znudzona. Znudzona do łez. Do szpiku kości. Śmiertelnie znudzona tym ciągłym zamieszaniem oraz własnym tchórzostwem, własnym strachem."

 

sobota, 22 sierpnia 2015

"Nieprzewidziane konsekwencje miłości" [ROZDANIE]

Dzień dobry, kochani! Nieco później niż się tego spodziewałam, przychodzę z konkursem. A nawet nie konkursem, a dwutygodniowym rozdaniem, w którym wymagana jest tylko chęć wygrania jednego z dwóch egzemplarzy Niespodziewanych konsekwencji miłości Jill Mansell. To romans, niewymagająca historia w sam raz na ostatnie dni wakacji, którą sama teraz podczytuję, a recenzję będziecie mogli poznać na dniach. Zapraszam do zabawy!

1. Organizatorem jestem ja, autorka bloga Ja subiektywnie, a nagrody przyszły do mnie w formie egzemplarzy od Wydawnictwa Literackiego.
2. Konkurs trwa od 22.08.2015 do 05.09.2015.
3. Zwycięzca zostanie poinformowany drogą mailową i będzie miał 5 dni na podanie adresu do przesyłki. W przypadku, gdy dana osoba się nie zgłosi, zwycięzca zostanie wylosowany ponownie.
4. Nagrodę wysyłam tylko na adres znajdujący się na terenie Polski.
5. Nagroda nie podlega wymianie.
6. Aby wziąć udział w konkursie należy pod tym postem wyrazić chęć udziału, napisać swoje imię/nick oraz podać adres e-mail lub wysłać zgłoszenie na mój adres e-mail: lizabelliie@gmail.com. W konkursie mogą wziąć udział nie tylko osoby posiadające konto Google, komentarze anonimowe także będą brane pod uwagę, jeśli zawierać będą zgłoszenie i adres e-mail.
7. Byłabym wdzięczna za dodanie na swoich blogach baneru podlinkowanego do tego posta.
8. Będzie mi bardzo miło, gdy polubicie fanpage - tutaj
9. Do konkursu można zgłosić się tylko jeden raz, a każda osoba ma jeden głos i równe szanse w losowaniu.

czwartek, 13 sierpnia 2015

"Najgorszy człowiek na świecie" Małgorzata Halber

Jestem najgorszym człowiekiem na świcie. Piątkowy wieczór wolę spędzać we własnych czterech ścianach, niż na imprezie tygodnia ze znajomymi. Mało się odzywam. Wolę milczeć. Jestem cichą, przestraszoną dziewczynką, która gdzieś w środku wciąż woła mamę, która wcale nie przychodzi na ratunek. Jako magister filozofii jestem mistrzem fałszu na ekranie telewizora. Nakładając maskę wyluzowanej, wygadanej i inteligentnej, mogę być najlepszą przyjaciółką każdego. Krystyna, która nie wie jak rozmawiać, jak grać, jak być – zostaje wówczas w domu. Na szczęście jest na to lekarstwo. Świat może być dziwacznie zabawniejszy, ludzie piękniejsi, a ja bardziej rozgadana. Wstyd. To jest to, co następuje potem. Gdy kształty są mało wyraźne, a wzrok rozbiegany. Bo wiesz, to nie ja. Ja nie jestem wiecznie miła, uśmiechnięta, wesoła i pewna siebie. Ja jestem najgorszym człowiekiem na świecie. 

Czego się wstydzisz? Na pewno jest coś takiego. My się wiecznie wstydzimy. Tego, że za mało wiemy, że nie znamy pewnej książki, że nie przesłuchaliśmy najnowszej płyty tego zespołu, że wyjdą na jaw nasze słabości… Zupełnie tak, jak Krystyna. Bo kiedy znów pojawia się ta jedna z miliona nieprzespanych nocy to trzeba o czymś myśleć. A wtedy wszystko jest jakieś większe. Cień na ścianie jest większy, stuknięcie na dachu głośniejsze, dźwięk chodzącej w kuchni lodówki jakoś bardziej wwierca się w głowę, a i lęki są straszniejsze. No i wstyd. Wstyd też jest większy. Podczas tej niekończącej się nocy, bezdennej ciemności, która trwa wiecznie, odzywa się ta pustka w Tobie. Tak, właśnie ta. Niby uderzenie, niby ból, niby ciężar… niby nic. Każdy ma taką pustkę do wypełnienia. Wypełniłeś ją już? Świetnie, wygrałeś. Dopisz to do listy wygrywów. 

Rozmawianie o uczuciach jest dla słabych, prawda? Nikt przecież nie mówi o tym, co czuje, co sobie myśli wpatrując się w nocy w ścianę, o tym, czego mu brakuje i co stracił, jakie plany snuł trzy lata temu i dlaczego jego życie tak teraz nie wygląda… Nie, to lamerskie. Nie mów to tym. Wyśmiej, zignoruj, zażartuj, skompromituj, zniż do parteru. Tak będzie fajniej. Pamiętam jak pisałam pierwszą próbną z polskiego w liceum. Pisałam o znieczulicy. O tym, że dziś nie jesteśmy w stanie niczego docenić, że wolimy obrócić wszystko w żart, odpowiedzieć nie inaczej jak ciętą ripostą i zmienić zwyczajną rozmowę w nieprzyjemną dyskusję czy zabawę w nieustanne odbijanie piłeczki. Tak jakby nikt nam nie powiedział, że można inaczej. Że istnieje też radość i serdeczność, a nie tylko potwory gniewu, strachu, porażki i smutku. Bo jakoś tak się porobiło, że każdy robi na siebie, dla swojego dobra i bez względu na wszystko. Że każdy chce być lepszy, utalentowany, doceniony. Że każdy chce odnieść sukces większy niż ta Anka z ogólniaka, sąsiad z naprzeciwka czy ta pani z telewizji, bo to przecież ja powinnam być tą panią z telewizji i zapowiadać kolejne programy. To ja powinnam być piękna, wesoła, szczupła i bogata. My wszyscy musimy być bardzo nieszczęśliwymi ludźmi. 

Najgorszy człowiek na świcie to książka do przeczytania na dzień, może dwa. Do rozmyślania na długie tygodnie. Po trochu historia uzależnień, po trochu rozmyślania bardzo smutnej dziewczyny. Małgorzata Halber, znana z telewizji, stawia przed nami trzysta pięćdziesiąt stron życia z alkoholem, narkotykami, grupami wsparcia i sztucznymi uśmiechami na potrzeby dobrego materiału. Bez cenzury. Mnie dotknęło, zabolało i uderzyło w twarz. Bo nie wiedziałam wszystkiego. Alkoholik to nie tylko bezdomny Pan Wiesio spod Lewiatana. Daniel Radcliffe powiedział kiedyś, że bycie uzależnionym od serialu, od filmu czy od książki to nie najgorsze uzależnienie. Są ludzie uzależnieni od alkoholu czy narkotyków, to dużo gorzej. A takim ciężko o pomocną dłoń. 

"Mamo, dlaczego mam taki chaos w głowie, skoro na zewnątrz wszystko jest w porządku."

 

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

"Nieznośna lekkość bytu" Milan Kundera

Jak to jest być szczęśliwym? Czy istnieje w ogóle przepis na szczęście? Możesz mieć wszystko. Świetną pracę, kochającego faceta, mieszkanie z magazynu Ikei i najpiękniejszego psa pod słońcem, ale wciąż coś jest nie tak, coś nie pasuje, jakoś Cię to życie uwiera i spędzasz dnie i lata w najbardziej niewygodnym krześle codzienności. Doszukujesz się szalonych szczegółów i uświadamiasz sobie, że każde szczęście jest tylko na chwilę czy dwie, każde szczęście jest krótkotrwałe i, co najważniejsze, niewystarczające. Bo wiesz, to chyba nie rzeczy sprawiają, że człowiek się uśmiecha. Tylko ludzie. A to niewyobrażalnie trudna sprawa znaleźć kogoś, kto by nas uszczęśliwił. Takie depresyjne bestie trwają w nieznośnej lekkości bytu, a ich życie toczy się od przypadku do przypadku. 

Teresa i Tomasz poznali się w wyniku sześciu przypadków. Ona wrażliwa na piękno, literaturę i sztukę pracuje jako kelnerka. On, kobieciarz, poznaje dogłębnie wiele kobiet rocznie, nie spodziewa się, że byle kelnerka spowolni jego ekscesy seksualne i zagrzeje miejsca w jego łóżku nieco dłużej niż poprzedniczki. Tomasz uważa, że miłość i seks to dwie różne sprawy. Teresa się wścieka. Ten związek to nieustający konflikt. Obie strony, choć skłócone, potrzebują siebie nawzajem niczym powietrza. 

Nieznośna lekkość bytu to chyba najbardziej znana powieść Milana Kundery, czeskiego pisarza i eseisty. Opowiada ona o pewnym małżeństwie, którego rozterki rozgrywają się na tle Praskiej Wiosny. Powieść ta dla jednego to przeintelektualizowany bełkot, dla drugiego skarbnica mądrości, a dla trzeciego powieść przyjemna, acz przegadana. Ja sama waham się pomiędzy drugą i trzecią opcją, lecz z żadną się nie utożsamiam. Kundera w dużej mierze wspiera się tu filozofią Nietzsche’ego, którego lubię, cenię i wciąż karmię nim od czasu do czasu mój pseudointeligenty umysł. Otóż Kundera stawia teorię, jakoby życie składające się ze spraw błahych, lekkich i łatwych, nie przynosiło satysfakcji. Pojedyncze życie, pojedyncze decyzje czy słowa nie mają znaczenia. Bo jak lekkość może ściągnąć nas w dół? Ta lekkość, ta łatwość i bezproblemowość stają się u niego problemem. Problemem nie do zniesienia, więc trzeba coś zrobić, zadziałać. Tym rozpoczyna rozważania na temat miłości i seksu, lekkości i ciężaru i wielu innych przeciwstawnych, lecz całkiem do siebie podobnych spraw. 

Nieznośna lekkość bytu była moją pierwszą przygodą zarówno z Kunderą, jak i literaturą czeską. Nie wiedziałam jakiego stylu powinnam była się spodziewać, lecz już od pierwszych stron go wyczułam. Nieco dramatyczny przy prostych sprawach, niezwykle filozoficzny i o kształcie gawędy, powiedziałabym. Rozpoczęłam z pewnym błyskiem w oku. Kompletnie nieperfekcyjni bohaterowi skazani na siebie i życie, którego nigdy nie chcieli. I Tomasz, i Teresa nie robią zbyt wiele, by się jakkolwiek uszczęśliwić. Są smutni i trwają w tym smutku wyżywając się na sobie i od czasu do czasu w przypływie miłości stwierdzając, że kochają się najprawdziwiej jak to tylko możliwe. Po filozoficznym aspekcie, ciekawych przemyśleniach i pięknych słowach, które z każdą kartką wżerały się w mój umysł, uświadomiłam sobie ze zgrozą dopisywanie ideologii do najprostszych zjawisk, co nieco ugodziło w mój początkowy zachwyt. Nie skreślam tej książki, Czytelniku, o nie. Była jedną z najbardziej kuriozalnych książek, które miałam okazję czytać. Jednak wciąż nie wiem czy jest ona dziwnie bezmyślna w swej mądrości, czy ja zbyt głupia, by całkowicie ją docenić. 

Opowieść o Tomasz i Teresie, o Sabinie i Franzu oraz o Kareninie to fascynująca przygoda, lecz nie tak emocjonująca, jak się tego spodziewałam. Nieznośna lekkość bytu wzbudziła w mnie mieszane uczucia i gdzieś, w którymś momencie przypomniała mi spacer po Cieszynie sprzed kilkunastu miesięcy. Z wierzchu nieco historyczne, piękne budynki i cudowne kamienice, na które patrzeć można dwojako – od polskiej strony tego miasta i od czeskiej. Jednak następuje taki moment, kiedy widziałeś już wszystko i znów idziesz tą samą uliczką, stopy bolą od kocich łbów, dodatkowo zaczyna padać, a ty zauważasz jak puste i zapomniane są niektóre miejsca i jak nieadekwatne jest to do tych wszystkich romantycznych, cichych uliczek. Dysonans. Raj na ziemi czy zapomniana plątanina wydeptanych już ścieżek? 

"W chwili, kiedy ktoś obserwuje nasze zachowanie chcąc nie chcąc, dostosowujemy się do wzroku człowieka, który na nas patrzy i nic, z tego co robimy nie jest już prawdą."

 

czwartek, 6 sierpnia 2015

"Przekleństwa niewinności" Jeffrey Eugenides

Czasami łapie mnie taka melancholia, taka nieznośna ciężkość bytu, że żadna książka, jakkolwiek dobrze skonstruowana, ciekawa, klimatyczna czy wciągająca rzesze czytelników, nie jest w stanie przypaść mi do gustu. W takiej melancholii każda kolejna czytana powieść będzie nużąca, nieciekawa, niesamowicie długa i opowiadająca schematyczną historię głównego, nad wyraz irytującego, bohatera. A wtedy nic, absolutnie nic w świecie nie jest w stanie mnie zaspokoić, a ja czuję narastającą agresję i zauważam, że otoczona jestem morzem średniości, nijakości i braku zaangażowania. Co robić? Czytać po raz enty Wielkiego Gatsby’ego czy Jane Eyre i wierzyć, że Pan Rochester ponownie zaczaruje nudy świat? Mam dziewiętnaście lat i właśnie wyszłam z czytelniczej depresji. Przekleństwa niewinności, zapraszam. 

Pięć sióstr, pięć nastolatek, dwa pogrzeby, jeden dom i jedna rodzina. Życie rodziny Lisbonów nigdy nie było szczęśliwe, lecz zdawać by się mogło, że przestrzeń wypełniona sześcioma kobietami, pięcioma chichoczącymi dziewczętami u progu krępującej dorosłości, mogłoby się udać. Mogłoby pozostawić po sobie dobre wspomnienia, ciepło w sercu i ojcowską troskę o te małe kobietki, małe dziewczynki, które za szybko dorastają. Świat zdaje się walić w posadach, gdy samobójstwo popełnia najmłodsza z dziewcząt, Cecilia. Po odejściu trzynastolatki całą rodzinę Lisbonów przejmuje niekończący się smutek, żałoba i niedowierzanie, że ta mała nieszczęśliwa istotka zgasła tak szybko, w tak makabryczny sposób. Nadchodzący rok będzie dla pozostałych sióstr chwilami rozpaczy, wyobcowania, krótkiego szczęścia, tęsknych pocałunków, izolacji, aż w końcu samobójczej śmierci. Historia lubi się powtarzać. 

Nie sądziłam, że ta mała, niepozorna książeczka dostarczy mi aż tylu emocji. Jeffrey Eugenides po mistrzowsku poprowadził temat trudny, często temat tabu. Temat samobójstwa. Przedwczesnej śmierci nastoletniego jeszcze dziecka. Co skłania do tego czynu? Dzieciak, który ma wszystko, jest bezpieczny, ma kochającą się rodzinę i praktycznie żadnych obowiązków na głowie. Powinien być przecież szczęśliwy. A nie jest. Wiek nastoletni to wiek huśtawki nastrojów. Raz szczęśliwi z uśmiechem na twarzy i planami na przyszłość, raz najnieszczęśliwsi na kuli ziemskiej z brakiem perspektyw i czarnymi scenariuszami. To wtedy odczuwamy bardziej, intensywniej. Szczęście jest euforią, ale smutek to spotęgowana na granic możliwości rozpacz. Jeffrey Eugenides tworzy opowieść o pięciu siostrach, które z jedynie sobie znanych powodów, decydują się zniknąć na zawsze, odejść nie posmakowawszy miłości, namiętności, poświęcenia czy macierzyństwa. Zniknąć przeżywszy tak niewiele. Dlaczego odrzuciły to, co należy się każdemu już na starcie? Dlaczego teraz? Przekleństwa niewinności czy oryginalnie The Virgin Suicides to historia nieszczęścia skumulowanego w jednej rodzinie, poszukiwaniu szybkiej miłości tam, gdzie jej nie ma oraz dorastaniu każdej młodej osoby na swój własny sposób. 

Po śmierci Cecilii dom Lisbonów zamienia się w zbitek pustych ścian i smutnych twarzy. Nie słychać śmiechów, żałoba i depresja zdaje się zżerać budynek od środka wraz z jego mieszkańcami. Cisza, otwarte okno i puste łóżko. Siostry Lux, Mary, Therese i Bonnie urastają w swym smutku do legendy miejskiego liceum. Nieszczęśliwe, małomówne, niedostępne i odlegle piękne zjawy przechadzają się wśród śmiertelników szkolnymi korytarzami. Tajemnica. Siostry Lisbon swoim hipnotycznym czarem, niemalże namacalnym nieszczęściem stają się cichą obsesją grupki chłopaków. Zdjęcie domu, świece Bonnie, stary lakier do paznokci Mary czy biustonosz Lux stają się zakazaną kolekcją, ale także jedynym dowodem krótkiego istnienia sióstr Lisbon. Ich historia, choć niemalże nie dotyczyła bezpośrednio chłopaków, staje się symbolem dorastania, inicjacją dla młodych mężczyzn, którzy odkryli nowy świat i bezpowrotnie pożegnali ten, w którym niezdolni byli zauważyć sekretnego życia młodych dziewcząt, zarysu biustonosza czy fragmentu piersi w rękawie zbyt luźnej bluzki. Lisbonki pomogły im stać się mężczyznami, lecz same nie zdążyły na dobre zostać kobietami. 

Przekleństwa niewinności to opowieść o życiu, którego nie zdążyło się przeżyć. I choć siostry Lisbon goniły za dorosłością, to koniec końców na własne życzenie z niej zrezygnowały. Zapalony po cichu papieros, seks z nieznajomym, przemycony likier na imprezie to nie dorosłość. Nie tak niewinne, niezbyt dojrzałe i ograniczone przed matczyne zakazy dziewczęta, zdawały się być na chłopców z okolicy esencją kobiety. Kobiecością w młodzieńczym wydaniu. Historia pełna sprzecznych emocji, pierwszych miłostek, smutku zbyt wielkiego na ten wiek i duszności w czterech ścianach więzienia. Dwieście trzydzieści dziewięć stron później, wciąż nie mogę wyjść z podziwu

"Dopiero teraz zrozumiałem, że muszę zamknąć to okno, bo w przeciwnym razie zawsze już będzie z niego wyskakiwać."

 

sobota, 1 sierpnia 2015

"Dzieci gniewu" Paul Grossman

Rok 1929, Niemcy. Berlińczycy wiodą dostatnie życie i na nic przesadnie nie mogą narzekać. Nie są jednak świadomi, że kończy się pewna epoka, która w porównaniu z nadchodzącą, jest rajem na ziemi. To czas kiedy społeczność pochodzenia żydowskiego nie wzbudza szczególnych emocji w blondwłosych Niemcach i oprócz pojedynczych zaczepek oraz głupich żartów nie ma mowy o prześladowaniach. W ludzkie umysły mogą wnikać sporadyczne przejawy nadchodzącej katastrofy. Parę sklepów upadło, krótkie spódniczki zapowiadające nowoczesność znów spadły poniżej kolan, pojawiła się epidemia, która wstrzymała oddech wielu mięsożercom oraz… dzieci zaczęły znikać bez śladu. 

Detektyw Willi Kraus znajduje nie tyle co przerażającą, a niezwykle intrygującą wiązankę z części ciał ludzkich. Ciał męskich, chłopięcych. Wygotowane kości oraz Biblia z zaznaczonymi cytatami to wszystko co ma w tej sprawie. Ani śladu po chłopcach, po porywaczach czy po mordercy. Kraus rozpoczyna niebezpieczne dochodzenie zaprawione brakiem szacunku, docinkami i narastającymi antysemickimi nastrojami. Detektyw choć odsunięty od sprawy, nie ustępuje i goni za prawdą na własną rękę. 

Dzieci gniewu to drugi wydany z kolei kryminał z serii Świadek zbrodni. Opowieść Paula Grossmana odwzorowuje w moich oczach poprzednią, którą miałam okazję czytać. Trudne czasy, niepewny teren, wojna czająca się za rogiem i zbrodnia, która spędza sen z powiek głównemu bohaterowi. Zbrodnia ta to nie byle jakie zabójstwo, lecz masowa kanibalistyczna rzeź. Brzmi to świetnie i zapowiada ciarki na plecach czytelnika, ale tak jak było z poprzednią zagadką – tło historyczne wygrywa z całą resztą. Berlin, 1929. Hitler wciąż nie jest u władzy całkowitej, lecz ideologia nazistowska już kiełkuje w głowach obywateli Niemiec. Żydzi wciąż są tolerowani, lecz żarty, żarciki, przytyki, aż w końcu brak akceptacji zapowiada tragedię, która ma dopiero na nich spaść. Niemieckie kobiety zapatrzone w amerykańskie trendy z chęcią ubierają krótsze sukienki, jako że nowoczesna moda to część tego prężnie rozwijającego się kraju. Jakże zdziwią się, gdy ich świat nie stanie się tak kolorowy jak ten amerykański, a szary, smutny i zły. 

Dzieci gniewu rozpoczyna wartka akcja, ciekawe opisy i, co najbardziej ekscytujące, nieludzka zbrodnia. Było interesująco, było pasjonująco, było strasznie i wciągająco. Do czasu. Śledztwo i kolejne tajemnice nużyły mnie, wlekły się niemiłosiernie przed moimi oczami oczekującymi końca i fajerwerków na finał. Zbrodnia była nie tyle wielowątkowa, a wielowymiarowa, co momentami sprawiało, że moje tętno skoczyło do góry, a to, myślę, że dobry kierunek we wszelakich thrillerach. Podobnie jak samotny i zmęczony życiem główny bohater, który do stracenia nie ma już nic. Willi Kraus ma kochającą żonę i dwójkę synów, rodzinkę, która po pracy przyjmie go z otwartymi ramionami i gorącym obiadem na stole. Mały zgrzyt. Sąsiedzi jednak ze względu na pochodzenie Williego, są w tej sprawie niezawodni. Krausa nie potrafiłam polubić. Nie potrafiłam go również znielubić, jako że zwykle kibicuje się tym dobrym, szczególnie w takich sprawach. Kraus nie ma dramatycznych zwrotów akcji w swojej przeszłości. Detektyw jest obrońcą sprawiedliwości i przezwycięża stawiane przed nim problemy, co czyni go dobrym, lecz zbyt idealnym bohaterem w moich oczach. 

 Dzieci gniewu to mocno średni kryminał ze wstrząsającą zbrodnią ubraną w ładne słowa. Dla laików – fascynujący thriller, dla tych, którzy na tym gatunku zjedli zęby – przeciętniak. Ja jestem gdzieś pomiędzy, bo pomimo nijakiej akcji, zakochałam się w stworzonej przez Grossmana przestrzeni i wykorzystaniu pewnych postaci historycznych w swojej fikcji. Kolejny tom z serii Świadek zbrodni odkładam na półkę i choć znów niezachwycona powieścią, traktuję ją jako osobistą podróż w czasie. Jednakże, czy to był zamiar? 

"Nie chodzi o to, co zrobiliście. Tylko o to, kim jesteście. Nie jesteście Niemcami."