piątek, 28 lutego 2014

"Dobranoc, panie Holmes" Carole Nelson Douglas


Sherlock Holmes. Kto go nie zna, kto o nim nie słyszał? Cóż, niewielu by się takich znalazło. Opowiadania o niesamowitej umiejętności dedukcji detektywie są znane na całym świecie i wciąż chętnie czytane. Razem z doktorem Watsonem stawili czoła niejednej fascynującej zagadce, ale jak się okazuje, mają niecodziennego rywala. Irene Adler, bo o niej dzisiaj czytamy, jest piękną, utalentowaną i co ważniejsze sprytną kobietą, która może poszczycić się tym, że jest jedną z niewielu, którzy przechytrzyli samego Holmesa.

Carole Nelson Douglas wzięła na tapetę postać intrygującą, elegancką i elokwentną oraz umiejącą się zachować nawet w prawdziwie ekstremalnych sytuacjach. Do klimatu XIX-wiecznego Londynu dodała parę znanych postaci takich jak Oscar Wilde czy Tiffany, ukryty skarb, śmierć czeskiego króla, a doprawiła adrenaliną prawdziwej rywalizacji. Wszystko to sprawiło, że byłam zafascynowana powieścią, która jawiła się w moich oczach atmosferą zasnutego mgłą serca Anglii, spotkaniami śmietanki towarzyskiej, damami i dżentelmenami… I klimat ten uchwyciłam, ale niestety niewiele więcej poza tym.

Narratorką tej historii jest Penelope Huxleigh, córka zmarłego pastora, która po wielu trudach samotnie spędzonych trzydziestu lat, kończy włócząc się po ulicach Londynu poszukując schronienia. Spotkanie z Irene odmienia jej szarą monotonię i już jako współlokatorka Adler zostaje porwana w wir intryg i zagadek. Od tego momentu podróżuje niemal wszędzie wraz z nową przyjaciółką i choć zazwyczaj w cieniu diwy, ma ogromny wkład w jej sukces. Sama Irene jest przeciwieństwem nieśmiałej Nel i jako śpiewaczka operowa nagina zasady do granic możliwości tak, by wyjść na tym jak najlepiej. 

Douglas zdecydowała się przejąć styl Doyle’a i całkiem dobrze na tym wyszła, bo czytało się to naprawdę przyjemnie. Świetnie oddała nieco ironiczny angielski humor i powoli snuła historię niezależnej śpiewaczki. Już od samego początku rzucił mi się w oczy schemat niekonwencjonalnego i nieco chaotycznego bohatera do spółki z cichą myszką, której zadaniem jest trzymać w ryzach swojego przyjaciela. Irene i Penelope są idealnym odzwierciedleniem wspólników z Baker Street, Holmesa i Watsona. Irene jednak pomimo całego jej blasku i nieprzewidywalności nie udało mi się polubić. Nie wzbudziła we mnie sympatii swoimi śmiałymi działaniami tak, jak zrobiła to sama Penelope. Ta natomiast jako dążąca do samodzielności dojrzała kobieta zyskała w moich oczach więcej niżeli zwariowana Amerykanka.

Trudno wskazać mi główny wątek całej powieści, akcja jest dość chaotyczna i nie ma wyraźnego punktu kulminacyjnego. Momentami sprawiała, że rozdziały przelatywały jeden za drugim, a czasem zmuszała do leniwego przewrócenia oczami nad rozwlekłością jednego wątku. Interesujące są z pewnością wątki podróży Irene jak i nawiązania do pewnych wydarzeń historycznych. Adler jest osobą, która długo nie usiedzi w jedynym miejscu, toteż czytamy o warszawskim teatrze i pięknym hymnie, którym możemy się pochwalić, ale także o urokach Pragi, gdzie bohaterka zostaje na dłużej.
Nie była to zła lektura, a stosunkowo miła odskocznia od Baker Street i choćby dla tego cudownego klimatu i masy szczegółów z londyńskiej codzienności polecę tą książkę. Wielbiciele najbardziej brytyjskiego detektywa w historii z pewnością przywitają ją z otwartymi ramionami i przekonają się o tym na własnej skórze. Trochę mało napięcia, niezbyt zagadkowo, ale Saffron Hill było ciekawym miejscem na spędzenie wieczoru.

Ocena: 6/10 

"Miłość w moim życiu byłaby jak piach w delikatnym instrumencie."

czwartek, 20 lutego 2014

"Czarownice z Salem Falls" Jodi Picoult

Jack St. Bride wyszedł właśnie z więzienia, gdzie spędził ostatnie osiem miesięcy. Zmuszony jest rozpocząć nowe życie i modli się w duchu, by nikt nie poznał jego przeszłości. Jack dawniej będąc nauczycielem w prywatnej szkole dla dziewcząt zostaje uznany za winnego przestępstwa na tle seksualnym na swojej uczennicy. Za porozumieniem zostaje skazany na jedynie osiem miesięcy, ale skazany jednak za gwałt, którego nie popełnił. Mężczyzna nie walczy z systemem, bo nie przyniosłoby to prawdopodobnie nic dobrego, a pozwala na zamknięcie go za kratami. Po odbyciu kary zostawia więzienie daleko za sobą i zamieszkuje w Salem Falls, które jest niewielkim miasteczkiem w Nowej Anglii. Przypadkiem trafia na restaurację, gdzie postanawia się zatrudnić jako pomywacz i poznaje Addie Peabody, z którą wkrótce zaczynają łączyć go intymne relacje. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie czwórka nastolatek, które obierają Jacka na cel swoich tajemniczych zamiarów. Dziewczęta są wyznawczyniami pewnego kultu, a więc upraszczając – czarownicami parającymi się magią, nie zawsze tą białą. St. Bride zmuszony jest walczyć z uprzedzeniami i bezpodstawnymi oskarżeniami, które mogą mu poważnie zaszkodzić.

Jodi Picoult jest autorką znaną z m.in. „Bez mojej zgody” czy „Krucha jak lód”. W swoich książkach porusza problemy, które pomimo, że mogą nas nie dotyczyć, wciąż istnieją. Tematy trudne, bolesne i ciężkie, aczkolwiek jak najbardziej prawdziwe. Pisze świetnie, zrozumiale i niesamowicie obrazkowo; swoimi opowieściami zmusza do refleksji i głębszego zastanowienia się nad tym, co właśnie przeczytaliśmy i przenosi wydarzenia z obszaru fikcji do sytuacji, które dzieją się nawet w naszym bliskim otoczeniu, choć możemy nie zdawać sobie z tego sprawy. Tym razem Jodi porusza temat gwałtu, o którym jego ofiary zapomnieć nie mogą, a i wpływa to na ich przyszłość. Jest to czyn niewybaczalny, krzywdzący nie tylko fizycznie i dręczący przez całe życie. Tym razem Picoult zdecydowała się na naprawdę ciężki temat w swojej powieści.

Cała historia pomimo tak poważnego tematu jakim jest oskarżenie o gwałt na nieletniej, jest napisana językiem bardzo lekkim, a sama autorka zręcznie gra na emocjach czytelnika. Momentami jest przewidywalnie, ale całość można określić jako sporą dawkę wrażeń. Są oczywiście takie momenty, które wywołują dreszczyk niepokoju, takie, które zaskakują i takie, po których zbieramy szczękę z podłogi. Dramat goni dramat, a wątków przybywa, zwłaszcza jeśli chodzi o feralną noc z udziałem głównego bohatera. W niektórych rozdziałach mamy również okazję poznać przeszłość Jacka, czas jego dojrzewania i okres spędzony w szkole, w której uczył. Możemy go lepiej poznać, dowiedzieć się jakie inne tragedie ukształtowały jego psychikę i co nim kieruje w życiu.

Co jak co, ale momentami było troszkę niedorzecznie, a nie mówię tu o wątkach fantastycznych. Fabuła jednak wynagradza te słabsze fragmenty. Czwórka dziewczyn, które tak naprawdę jedynie bawią się czarami były ciekawymi postaciami, a same obrzędy wprowadzały bardzo fajny klimat w powieści, urozmaicało to akcję i główny wątek domniemanego przestępstwa. Niemal wszyscy bohaterowie niosą swój krzyż i niewielu z nich ma prawdziwie lekkie życie. Żaden z nich nie został przeidealizowany, a rozbudowana historia głównych bohaterów nadaje im wielowymiarowości, dzięki czemu są jeszcze bardziej realni.

„Czarownice z Salem Falls” to nie lekka powieść, jeśli takowej poszukujecie, a historia trudna i przykra, bo jak najbardziej życiowa. Ukazuje jak łatwo może dość do zbiorowej histerii, jak szybko sytuacja może się wymknąć spod kontroli i zrujnować życie Bogu ducha winnemu człowiekowi. Powieść ta wywleka na wierzch wiele z cech ludzkich, które jeśli dojdą do głosu, mogą złamać i niewinnego. Refleksyjna, dramatyczna, przekonująca. Ukazuje dokładnie to, co dzieje się za drzwiami domów rzekomo przykładnych mieszkańców małego, sennego miasteczka. Historia warta poznania. Polecam wszystkim, którzy choć czasem poświęcają chwilę na przemyślenie tego, co pozornie nas nie dotyczy.

Ocena: 9/10 


"To, co się posiada, nigdy nie zrekompensuje tego, co się utraciło."

czwartek, 13 lutego 2014

"'Cause my mind has lost direction somehow..."

Co się ostatnio ze mną działo? Brak czasu/weny/ogólne rozbicie/lenistwo - niepotrzebne skreślić. A i przez moją nieobecność porządnie powiało tu nudą. Tak więc może nie jestem ostatnio tak kreatywna, jak marzyło mi się być. Aura iście jesienna nie daje mi tyle powera, by emanować pomysłami i ciekawymi tekstami. A szkoda.

Dzisiejszy dzień jest miłym końcem mojego tygodnia. Co jak co, ale tym zamierzam się pochwalić, bo właśnie dość niespodziewanie dowiedziałam się, że pojadę na koncert Linkin Park we Wrocławiu, a bilety są już kupione. Radość moja jest przeogromna, a głupawy uśmiech wciąż nie schodzi mi z twarzy. Taką niespodzianką oczywiście nie pogardzę, zamierzam zrobić mnóstwo zdjęć podczas tego, prawdopodobnie, dwudniowego pobytu we Wrocławiu, którego jak pewnie się domyślacie, nie mogę się doczekać. Planuję także zrobić post z relacją i zdjęciami, o ile uda mi się je zrobić, bo zakładam, że z tym akurat będzie ciężko. Oczywiście wcale nie daję ponieść się emocjom. Ale może jeszcze ktoś z Was się tam wybiera?

*werble* Walentynki. Nie da się przeoczyć tego tematu przeglądając moją bloggerową listę czytelniczą. Nie napiszę kolejnego posta z serii Jak spędzić samotnie Walentynki?, byłoby to zbędne i zbyt męczące dla mnie, bo sama najzwyczajniej o to nie dbam. Wbrew publicznej opinii, nie tak wiele z nas ma z kim spędzić owe święto, a stwierdzić to możemy właśnie po postach tego rodzaju. Mam jednak nadzieję, że nie każdy singiel przeklinając 14 lutego zamknie się w domu na cztery spusty. Moc różu, czerwieni i serduszek cieszą jednak moje łase na błyskotki i śliczności oko. Wszelkie świecidełka i urocze obrazki są właśnie tym co lubię i co wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Święto to ma jednak wielu przeciwników, w ostatnich dniach możemy usłyszeć wielkie narzekania i poczytać o tym jak niesamowicie beznadziejne jest to święto na facebooku. Cóż, tego nie unikniesz. Sama mam do tego podejście dość obojętne. Jeśli masz z kim spędzić ten dzień, to w oczach niektórych jesteś szczęściarzem, myślę jednak, że będzie to dzień jak każdy inny, ale z dodatkową słodką, serduszkową atmosferą wokół. Tym pozytywnym akcentem kończę i życzę Wam wszystkim przyjemnych Walentynek, jakiekolwiek by one nie były. :)

wtorek, 4 lutego 2014

"Gra o tron" George R. R. Martin


George R. R. Martin jest jednym z najbardziej cenionych autorów fantastyki w ostatnich czasach. Jego książki sprzedają się w ogromnych nakładach, serial na ich postawie jest nieustannie kręcony, a sam pisarz natomiast wciąż nie zwalnia tempa jakie sobie narzucił. „Gra o tron”, która rozpoczyna cykl „Pieśni lodu i ognia” jest powieścią wielowątkową i pomimo, że została wydana w 1996 roku, wciąż, a nawet szczególnie w ciągu trzech ostatnich lat, cieszy się ogromną popularnością również dzięki serialowi, który powoli staje się jednym z moich ulubionych tak samo jak powieść Martina.

A więc o co w tym wszystkim chodzi? Cała akcja toczy się w Siedmiu Królestwach, w których panuje król Robert Baratheon zasiadając na Żelaznym Tronie, który wierzę, że wielu z Was miało okazję choć raz zobaczyć, gdyż jest dość popularny, a i znajduje się na serialowej okładce powieści. Tron ten zaś pożądany jest przez wielu, a ci nie cofną się przed niczym, byleby tylko zdobyć władzę. Robert natomiast nie jest królem z krwi i kości, nie jest ani odpowiedzialny, ani sprawiedliwy, ani nie myśli także nadto o dobru swoich poddanych, a wszystko to oddaje w ręce swojego namiestnika… do czasu, gdy ten umiera w okolicznościach, które intrygują i wzbudzają u wielu pewne spekulacje. Król Robert prosi, a nawet narzuca sprawowanie urzędu namiestnika swojemu dawnemu przyjacielowi, który swego czasu był mu jak brat, władcy północy, Eddardowi Starkowi. Lord Stark nie mogąc odmówić samemu królowi, niechętnie podejmuje się tej posady przenosząc się na południe z lodowej krainy Winterfell. Tym samym dzieli swoją rodzinę, a także pozostawia bez dachu nad głową swojego bękarta Jona Snowa. Ten zaś udaje się na Mur, by wstąpić do Nocnej Straży, by bronić królestwa przed grozą, która czeka po drugiej stronie barykady. Lecz czy sama straż wie z czym ma do czynienia?

Akcja „Gry o tron” opisywana jest z punktu widzenia kilku postaci, które wszystkie w mniejszym lub większym stopniu są ze sobą połączone. Każdy z rozdziałów skupia się na jednej z postaci, więc jeśli jakiś charakter nie należy do naszych ulubionych, to możemy być spokojni, bo nie musimy czytać tylko i wyłącznie o tej osobie. Jeślibyśmy chcieli postawić główny problem tej powieści, to sądzę, że najbliżej prawdy byłoby zadanie sobie pytania: jak umarł były królewski namiestnik, Jon Arryn? Jego śmierć niczym w domino powoduje masę pytań bez odpowiedzi, brutalnej walki o względy, a także ogrom intryg, które z biegiem akcji jedynie się mnożą, a samego ich końca nawet nie widać. W tej alternatywnej rzeczywistości możemy natknąć się na prawdziwie mityczne stworzenia takie jak smoki, magię, zamki, turnieje rycerskie, wielkie uczty czy bitwy. Nie jest to wesoła opowiastka, roi się tu od brutalności i morderstw, są to czasy, gdzie każdy dzieciak przechodzi szybki kurs dojrzewania chwytając za miecz i zabijając swoją pierwszą ofiarę, bo to zostało uznane za słuszne.

George R. R. Martin poza niezwykle złożonym światem przedstawionym stworzył postacie, które są naprawdę ludzkie, a sam autor wyciąga na światło dzienne zarówno najlepsze jak i najgorsze cechy naszego człowieczeństwa. Ilość charakterów jest ogromna, a notatki z drzewem genealogicznym rodów niezbędne, więc gdybym miała wymieniać tutaj je wszystkie, zapewne siedziałabym tu do jutra i byłabym dopiero w połowie drogi. Każdy z nich jest na swój sposób ciekawy i niesie własny krzyż. Zamierzałam napisać jedynie o dwóch moich ulubionych postaciach, lecz im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej budziła się we mnie sympatia do reszty bohaterów. Na szczególną uwagę zasługuje jednak Arya, która jako najmłodsza córka lorda Starka ani myśli o ślubie, łączeniu rodów czy wydawaniu na świat synów, którzy w przyszłości będą wielkimi władcami, jest kompletnym przeciwieństwem swojej siostry, która ślepo podąża za przyszłym księciem w nadziei poślubienia go. Ta buntownicza natura dodaje jej charakteru, a ja bardzo lubię osoby twardo stąpające po ziemi, takie jak mała Arya.
Pozostałymi ulubieńcami zostali Jon Snow i Tyrion Lannister. Jon jako bękart Eddara nie miał łatwego dzieciństwa i ze względu na swoje pochodzenie był często odsuwany od lordowskiej rodziny, zwykle ignorowany i osamotniony jako niegodny przebywania w ich towarzystwie. Na murze przekonuje się jednak, że życie w Winterfell nie było najgorszym co mogło mu się przytrafić, a życie było niesprawiedliwe nie tylko wobec niego.
Tyrion Lannister jest natomiast bratem królowej Cersei Lannister, której przebiegła, dumna i wiecznie walcząca o władzę rodzina nie akceptuje w pełni karła jakim jest Tyrion. On sam też nie jest idealny, a jego wypowiedzi aż ociekają ironią i pogardą. Jakoś sobie jednak radzi, a nie uczestnicząc czynnie we wszystkich wydarzeniach dostrzega więcej niż pozostali.

Osiemset stron opasłego tomu zapewnia jednak niemałą rozrywkę, powieść ta jest niesamowicie rozmaita w wątkach, a pomimo skomplikowanej akcji wciąga od pierwszych stron. Cenię autora choćby za umiejętność stworzenia tak rozbudowanej powieści i złożeniu jej w logiczną, płynną całość, z której udało mi się tutaj przedstawić może niecałą jedną czwartą tej fabuły. George Martin ma przyjemny dar opowiadania, dzięki któremu łatwo wprowadza nas w świat zawiłych intryg i zemst, w które wplątuje swoich bohaterów. Nie sposób także nie wspomnieć o wielu zgonach, o których czytamy, także jednych z tych kluczowych postaci. Jeśli więc macie ochotę na nieco inny świat niż ten nasz, to „Gra o tron” będzie dobrym wyborem, jeśli szukacie czegoś nieprzewidywalnego.

Ocena: 10/10 

"Nigdy nie zapominaj o tym, kim jesteś, bo świat na pewno o tym nie zapomni. Uczyń z tego swoją siłę, a wtedy przestanie to być twoim słabym punktem. Zrób z tego swoją zbroję, a nikt nie użyje tego przeciwko tobie."