niedziela, 21 lutego 2016

Scenariusz dla moich sąsiadów

Poniedziałek, godzina 18. Samolot podchodzi do lądowania. Ponad chmurami widzę ciężki śnieg. Zmieniamy wysokość, bliżej ziemi porządnie leje. Witamy w Polsce, mówię do siebie i zerkam z powątpiewaniem na moją lekką kurtkę i trampki na nogach. Nie wychodzę, nie. Zabierzcie mnie tam z powrotem. Rozbrzmiewają oklaski. Wylądowaliśmy. Zwyczaj, którego nigdy nie rozumiałam i teraz, już na pokładzie samolotu, wciąż nie rozumiem. Przecież to ich praca, żeby nie doprowadzić do śmierci tych wszystkich ludzi. No nie wiem… spodziewaliście się czegoś innego, klaszczący ludzie? Z drugiej strony, myślę sobie, znam kilku pilotów. Ba, właśnie spędziłam weekend w ich towarzystwie i niezmiennie twierdzę, że wszyscy mają w sobie jakiś mały pierwiastek szaleństwa. Krakowskie lotnisko, hala przylotów. Ciągnę za sobą walizkę, niosę w niej kilka ciuchów, wypycham kieszenie wspomnieniami, złudzeniami, niespodziankami i hiszpańskim powietrzem. Spoglądam na ulewę na zewnątrz i już niemal czuję przemoknięte buty. Musiałam wyglądać bardzo nieszczęśliwie, bo ochroniarz mnie zaczepił i poprosił o dowód. Spokojnie, panie ochroniarzu, jestem niegroźna. Ja tylko właśnie zakończyłam swoją pierwszą i samodzielną wyprawę za granicę. Ja tylko wciąż trochę w szoku. 

Miałam nic nie pisać. Bo nie wiedziałam jak, bo nie wiedziałam o czym, bo chyba trochę leczyłam mentalnego kaca po zachłyśnięciu się wspaniałościami. Ludźmi, kulturą, jedzeniem. Miałam też nie pisać, bo i tak moi znajomi już uważają mnie za osobę niezbyt zrównoważoną. Możliwe, że od momentu, gdy wszem i wobec zakomunikowałam, że po sesji lecę do Hiszpanii, ale nie wiem jak się lata, jak się korzysta z lotniska, jak się pakuje czy jak się mówi po hiszpańsku. A to ostatnie szczególnie zabolało, gdy podczas mojego pierwszego lotu cała obsługa radośnie świergotała po latynosku. Nauczę się hiszpańskiego, obiecałam sobie i kumplowi, który zaczął mnie przedstawiać swym latynoskim znajomym. Nie nauczyłam się jednak wiele ponad proste powitania, co nie dawało mi dużego pola do popisu. To zemsta za te wszystkie wspólne tygodnie w Polsce, Miss Polonia, powiedziałam sobie. 

Niedziela, popołudnie. Przełom. Bo wiecie, czasem te babcie w tramwaju potrafią powiedzieć Ci coś, co będzie już do końca dnia rozbrzmiewać w głowie i siać spustoszenie. Dwadzieścia minut jazdy tramwajem do domu. Na jedną z odleglejszych od centrum dzielnic Krakowa, czy jak to bezceremonialnie wygłasza mój przyjaciel, na krakowskie zadupie. Babcia staruszeczka sadowi się obok mnie. Rozpoczyna wywód od narzekania na najnowszy krakowski tramwaj, który jest tak wypasiony, że niczego mu chyba nie brakuje oprócz cateringu. Bo wie pani, te dzisiejsze trzydziestolatki to takie zimne są, nie ma co z nimi pogadać, mówi, wy, młodsze, to jakieś bardziej otwarte na rozmowę, ale to ja tym facetom współczuję, co z tymi babami żyć muszą. Śmieję się serdecznie, bo babcia i ma trochę racji, i dobra jest w opowiadaniu. Wymienia jeszcze parę spostrzeżeń i rzuca znienacka A pani to się często śmieje?, a ja nie wiem co odpowiedzieć. Mówię, że chyba tak, a zresztą to mnie rozśmieszyła. Bo ci co się najwięcej śmieją, to najsmutniejsi, mówi, o, mój przystanek. Wysiadając patrzy na mnie jeszcze raz i mówi A pani to życzę, żeby sobie pani racjonalnego faceta znalazła, może się jeszcze spotkamy. Do widzenia, bąknęłam pod nosem, bo cała ta przelotna rozmowa zrobiła się nieco dziwna. 

Mogłabym pisać felietony. A raczej chciałabym. Bo chyba jeszcze nieco brak mi polotu. Ale felietony może nie takie jak Carrie Bradshaw, lecz będzie ona moim punktem zaczepienia, bo maniaczę ostatnio Seks w wielkim mieście i uświadamiam sobie, że jestem już trochę stara. Że te nastoletnie latka się kończą. Felietonów tak jak Carrie bym nie pisała. Jej zaangażowany research wykończyłby mnie psychicznie. Bo ona to wygląda na taką, która kilka razy lubi popełnić ten sam błąd. Może ja też nieco…? Lubię popełnić ten sam błąd pięć razy, bo tak. Tak, żeby wiedzieć. Bo nawet nie do końca wiem czego chcę. Bo jest fajnie, siedzimy z pilotami, jestem w Hiszpanii, spaceruję wybrzeżem, a wieczorem piję piwo. A potem już nie wiem co się dzieje, bo około pierwszej w nocy do klubu uderzają jak jeden mąż tłumy, zaczyna grać dziwna muzyka, wszyscy zaczynają podskakiwać i są spoceni i napaleni. Ja wiem, że to nie dla mnie i uciekam. To ciekawy obrazek, ale nieco razi po oczach. Czy oni wiedzą czego chcą? Czy tak podskakując i ocierając się o innych mają jakiś konkretny cel? Taki, który nie trwa tylko tej nocy, oczywiście. Chyba nie, więc tym bardziej staram się zrozumieć ten spęd. Ale jest fajnie. Ludzie tańczą, gra muzyka, a my mamy po dwadzieścia lat. I jest fajnie. Ale czego my, do cholery, szukamy w takich miejscach? Jedziemy dalej krętymi ulicami Valencii i słuchamy Myslovitz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!