Trzy dni temu stałam na dworcu. Obserwowałam co dzieje się na krakowskiej hali, czekałam. Poświąteczne wyprzedaże jeszcze nie przestały wzbudzać emocji, a przechodnie skuszeni tymi promocjami, biegli nawet do księgarni, pod którą stałam. Jednocześnie trwały przygotowania do największej imprezy w roku. Do Krakowa przybyło mnóstwo Hiszpanów i wszelkiej maści Latynosów, zauważyłam. Lubię dworce. Ludzie się śpieszą, potrącają walizkami na kółkach, pędzą ku jakiemuś celowi. Pomimo tego chaosu, panuje tu dziwna harmonia. Prócz tego jest tu mnóstwo tęsknych uścisków, pocałunków, tych najprawdziwszych, i pożegnań na chwilę lub na zawsze. Ku mojemu zaskoczeniu, spędziłam na dworcach wiele czasu w ubiegłym roku. Czekając, tak jak przedwczoraj, żegnając się, panicznie szukając właściwego przedziału, ale i stojąc w tej niebotycznie długiej kolejce po bilet, bo akurat moich pieniędzy automat nie chciał przyjąć. Na dworcach jednak głównie wzbudzałam zainteresowanie mając energicznie rękoma niczym osoba niespełna rozumu, ale także irytację, gdy nie patrzyłam kto oberwał moją torbą, w której niezmiennie woziłam za dużo rzeczy. W 2015 zrobiłam jednak o wiele więcej. I często, niczym kot, spadałam na cztery łapy.
Po raz pierwszy (i na szczęście ostatni) napisałam maturę, po raz pierwszy rozpoczęłam studia, po raz pierwszy zamieszkałam sama. To chyba najbardziej znamienne z moich osiągnięć. To coś, czym karmi się dawno niewidzianą rodzinę, która poza jednym z tych rzadkich spotkań z okazji świąt/urodzin/rocznicy, nie poznałaby mnie na mijając na ulicy. W ubiegłym roku jednak, co ważne, skutecznie toczyłam wojny z samą sobą, przesuwałam własne granice i uczyłam się jakoś doceniać te ciemne i ciche piątkowe wieczory. Nauczyłam się iść na kompromisy. I z sobą, i z innymi. Ale i zaakceptowałam to, że należy robić sobie prezenty. Ode mnie dla mnie. Choć raz na miesiąc, bo kilka razy więcej i zwariowałabym ze szczęścia. Te drobne przyjemności wyrównywałam nakładem pracy, ale szczerze mówiąc, często przesadzałam z tym drugim. Dzięki temu jednak stałam się mistrzem organizacji, dziś, jeśli chcę, piątek czy niedzielę zmienię w najbardziej produktywne godziny. I lubię nawet poniedziałki.
W 2015 zdarzało mi się nawet tańczyć. Szczególnie do piosenek w języku, którego nie rozumiem; szczególnie wtedy, gdy wspomagana byłam procentami; szczególnie wtedy, gdy radzono mi odpuścić i się bawić. I wiecie co? Było super. Bo chyba chodzi o to, że nie zawsze trzeba być doskonałym. A to właśnie przez te ubiegłoroczne niedoskonałości, mogę teraz wspominać sytuacje, które bawić mnie będą już do końca życia. W 2016 obiecuję sobie, że wciąż cudem lądować będę na cztery łapy. W 2016 będę wciąż słuchać złej muzyki, zabierać znajomych na mecze piłki nożnej, która kiedyś wreszcie ich zainteresuje, będę chodzić do nowych barów i wciąż śmiać się z tego, będę odbierać telefony po północy i w godzinach, które nie wróżą niczego racjonalnego, będę pisać więcej do siebie i dla siebie, będę wciąż nieco samolubna, bo tak mi z tym dobrze. Będę dalej oglądać animowane seriale komediowe. Będę przeganiać gołębie z dachu. Będę uczyć się hiszpańskiego. Będę czytać więcej mądrych książek. Będę robić wiele rzeczy. Lecz nie obiecuję sobie, że je zrobię. Bo obiecywać samej sobie nie umiem. Ale z łamania takich obietnic czasem wychodzą ładne sprawy. Sprawy niespodziewane. I Wam, i mnie, i dostawcy pizzy w Sylwestra życzę szczęścia w nowym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!