Lubię brzydotę. Lubię rzeczy, które nie wpasowują się w kanon piękna, czasem odrzucają, nie są dla każdego i trzeba być szczególnie skrzywionym wrażliwcem, by dostrzec w nich coś pięknego. Dla każdego z osobna będzie to oznaczać coś innego. Ja nigdy nie lubiłam perfekcjonizmu. I z tego właśnie powodu moim ulubionym opowiadaniem ze Sklepów cynamonowych jest Ulica krokodyli. To przestrzeń sztuczna, niemalże papierowa, gdzie każdy przechodzień jest w pewien sposób ułomny, wybrakowany, pozbawiony czegoś w widoczny na pierwszy rzut oka sposób. To brzydkie miejsce z brzydkimi ludźmi. Z dziwolągami. Z tanimi substytutami elementów prawdziwych. Bo kiedy przeczytałam parę pierwszych stron Sklepów cynamonowych, zakochałam się z miejsca. Wiedziałam, że to miłość niekrótkotrwała. Więc przeczytałam zbiór jeszcze raz. A jakiś czas później, jeszcze raz. Do poduszki. Słowa wydawały się być tak piękne, że aż nieprawdziwe, by poustawiać je w tak fascynujących zestawieniach. Słyszałam, że zbyt wyuzdane, o pokrętnej seksualności i ze zbyt długimi zdaniami, które budowały nieskończone akapity szaleństwa. A ja po cichu kochałam Schulza, bo tak pięknie przecież pisał.
Józefina Szelińska, Juna, muza Wielkiego Artysty. Poznali się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Ona, dostojna, postawna, smukła i powściągliwa. On, nieco nieudolny, niski, przypominający gnoma, jak sam mówił, pokraczny i przeciętnie urodziwy. Chciał ją malować. Natchnięty osobą Juny, postanowił związać z nią parę lat swojego życia. Dzieliło ich naście lat, i dużo, i mało. On, gonił niedoścignione ideały, zachwycał się pięknem kobiet i pił z Witkacym. Ona, zapatrzona w swojego małego mężczyznę, czerpała garściami z absurdalnego szczęścia jakie ją spotkało, życie u boku tak wyjątkowej osoby było aż nierealne. Na pierwszy rzut oka nie pasowali do siebie. On dzięki niej pobudzał zmysły. Ona, młoda i niedoświadczona, czuła, że to cenna lekcja u boku dojrzałego mężczyzny. Lecz latami ukrywała się i opisywała stan cywilny jako: samotna. O Schulzu powiedziano już wiele. Kto Schulza kocha, ma własne wyobrażenie, własnego artystę i własną interpretację jego dzieł. O Józefinie Szelińskiej się nie mówi i nie mówiło. To był jej własny wybór. Dziś Agata Tuszyńska ożywia kobietę widmo i tworzy scenariusz, który mógłby mieć miejsce. Mógłby, lecz nie musiałby.
Co wiemy o Junie? Strzępki informacji i zachowane listy pozwalają nam dowiedzieć się o niej, że uczyła języka polskiego w drohobyckiej szkole, była przechrzczoną Żydówką, narzeczoną Brunona Schulza oraz, na temat czego było wiele kontrowersji, autorką przekładu Procesu Franza Kafki. Była kobietą inteligentną, możliwe, że w porównaniu do partnera nieco władczą i poważną. W oczach Schulza jawiła się jako antylopa, tak o niej mówił. Co pociągało ją w związku z mężczyzną tak osobliwym, tak namiętnym, jednak niestałym w uczuciach i tak niepewnym? Juna była tą, do której Bruno wracał. Która jednak kobieta chciałaby być jedną z wielu? Schulz skupiał w narzeczonej wszystkie i te pierwotne, i te wynaturzone, które opisywał w Sklepach cynamonowych, fantazje popychające go do dalszego działania. Jak sam pisał, bez niej nie dałby rady. Bo to ona załatwiała sprawy w urzędzie, zakupy, przygotowywała obiad i dbała o wszystkie przyziemne sprawy, które jemu jakoś zdołały ulecieć z pamięci. To ona uczestniczyła w procesie twórczym wielkiego artysty, wszystkich wzlotach i upadkach, to ona była ramionami, których potrzebował w chwilach zwątpienia, ale i ona była pierwszą, którą odsuwał, gdy nadchodziła wena. Była naocznym świadkiem historii, legendy Brunona Schulza, drohobyckiego nauczyciela rysunku. Józefina Szelińska, kobieta, która choć ważna, nigdy nie najważniejsza…
Agata Tuszyńska balansuje na granicy ryzyka. Bo o Junie nie wiadomo wiele, nawet w listach utrzymywała dystans, skąd tym bardziej mamy wiedzieć, co się działo w jej głowie? Autorka tworzy monolog femme fatale. Wytworzona przez nią osobowość to często walka dwóch charakterów. Zafascynowanej artystą dziewczyny, która za ukochanym mężczyzną poszłaby i na koniec świata, podczas gdy ten mógłby nawet na nią nie spojrzeć oraz pensjonarki, która niczym w klatce żyje u boku niedojrzałego wariata. Dwie Juny przeplatają się, tworzą sprzeczność myśli i uczuć, impas. Ona była jednak świadoma wszystkiego, przeczytała listy. Zofia Nałkowska, Roma Halpern, Debora Vogel oraz inne znane i nieznane, na jedną noc czy na dwie, uczennice, przypadkowe kobiety i prostytutki… Bruno Schulz był wyjątkowy i każdy, kto go spotkał momentalnie o tym wiedział. Wiedziała też Juna. Dlatego też chyba godziła się na samotne życie tylko dla paru tych dni, godzin czy minut, kiedy poświęcał jej swoją uwagę Bruno. Jej Bruno.
Nie znamy faktów. Strzępki informacji i tak dzielimy na czworo. Agata Tuszyńska pisze, że każdy czytelnik Schulza ma swoje własne wyobrażenie o nim. Każdy ma swojego Bruno. Narzeczona Schulza to opowieść o Brunie Juny. Czuły i zdystansowany, bliski i odległy, Bruno wielu sprzeczności. Nie wiemy czy Józefina Szelińska kochała Bruna, nie wiemy jak zmarła, nie wiemy czy w ogóle żyła. To gra wyobraźni – to słowem wstępu powieści. Juna napisana przez Tuszyńską to bardzo smutna kobieta. Bardzo samotna i bardzo zakochana. A może jedynie zafascynowana? I ja mam sentyment do wariatów tej epoki… Lecz śmiem twierdzić, że jak niezwykłymi osobowościami byli, tak mężczyznami niegodnymi zaufania. Poszukiwaczami niezdolnymi do miłości. Bo w ich życiu wszystko było zmienne. I emocje, i miłostki, i miejsce zamieszkania, i muzy, i stan materialny. Przyziemne życie nie było ich warte, jak możliwe, że myśleli. Autorka wysnuła piękną historię smutnej miłości i ubrała je w schulzowe słowa. Dla zagorzałych czytelników może być to i profanacja, dla niektórych porywająca podróż do przedwojennej Warszawy wraz z Juną, a dla jeszcze innych początek fascynacji nieludzkim Bruno. Do Sklepów cynamonowych i Sanatorium pod klepsydrą jeszcze wrócę, do Narzeczonej Schulza uśmiechnę się od czasu do czasu, a przypominając sobie Junę Agaty Tuszyńskiej, obiecam sobie nigdy nie zakochać się w artyście.
"Prosił, żebym odsłoniła nogi. Na chwilę, do zdjęcia. Rozłożył mi ręce w szerokim geście. Otwieram się... Pokazuję coś więcej niż pończochy, o wiele dalej niż zwykle, niż nauczyła mnie matka, niż trzeba."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz z osobna i będę uszczęśliwiona jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią. Cenię sobie komentarze wnoszące coś do tego, co napisałam powyżej, więc proszę, komentuj, ale wcześniej przeczytaj post. Dzięki za odwiedziny!